czwartek, 22 listopada 2018

Bohemian Rhapsody [Film| - najprawdopodobniej ostatnia recenzja w Polsce

Na początek może wyjaśnię dlaczego ta recenzja znalazła się na tym blogu, mimo że z wiadomych względów nie powinna. Powody są dwa - po pierwsze: bo tak. Po drugie Queen = Królowa, więc nie widzę przeszkód, żeby na Kobiałkach ten materiał mógł się znaleźć.


Kiedy wymyślałem sobie jak mógłbym zacząć ten wpis, absolutnie nic nie przychodziło mi do głowy. Pewnie dlatego, że dumanie nad wstępem zacząłem tak naprawdę na długo przed obejrzeniem filmu. Redagowałem w sobie głowie nieistniejący tekst o tym jak bardzo nie spodobała mi się ta produkcja, jak bardzo karykaturalnie wygląda Fred i jak często powstrzymywałem w kinie parsknięcia. Ten tekst miał być szyderczy i ogólnie dość mocno bijący w panów Briana i Rogera. Jednak kiedy rozsiadłem się w bezsprzecznie wygodnym fotelu, wziąłem w garść pierwszą - ekhm - garść popkornu i usłyszałem całkiem sympatyczną przeróbkę dżingla popełnioną przez Red Special Briana Maya przypomniałem sobie, że przecież ja uwielbiam Queen i w głębi duszy nie mógłbym się pastwić nad czymś, co tak bardzo przybliża ludziom zespół od którego wszystko się zaczęło.

Bo historia moja i Queen jest - całkiem przypadkowo - podobna do historii Freddiego Mercury'ego i Mary Austin. Ta druga była pierwszą, prawdziwą i - jak się później okazało - dożywotnią miłością Freda. Tak pozostało, mimo że frontman dość diametralnie zmienił stronę.  A dla mnie zespół Rogera, Briana, Johna i Bulsary również okazał się kapelą, którą pokochałem prawie od pierwszego odsłuchu i która nadal przychodzi mi na myśl jako pierwsza, kiedy ktoś pyta o ulubioną kapelę. I tak jak Fred poszedł w latach 70. w zdecydowanie bardziej męskie objęcia niż te Mary, tak u mnie z czasem nastąpiła migracja gustu muzycznego na absolutnie inne brzmienia. A mimo to, nadal niesamowicie grzeją mnie takie rzeczy jak Rainbow, A Day at the Races czy The Miracle (to nie jest pomyłka, proszę nie regulować internetu).

Jako, że film zaczął się od jednej z ostatnich scen to idąc tą formułą napiszę już w czwartym akapicie napiszę czy film mi się podobał. Podobał, ale zupełnie jak pizza z oliwkami, nie w całości i niestety muszę trochę ponarzekać i popluć. Czasami bardzo mocno - ale przecież to wszystko z miłości.

Pierwszy zarzut: dlaczego do ciężkiej cholery początki Queen zostały potraktowane tak "połebkowo"? Smile rozpadło się w dwie minuty, debiut zespołu powstał w 16 sekund a pierwszy sukces zjawił się tak naprawdę nie wiadomo skąd. Miałem takie wrażenie, że pisząc scenariusz osoby odpowiedzialne miały świadomość, że przeciętnych widzów guzik obchodzi Killer Queen, Seven Seas of Rhye (oczywiście nagrywany z wokalem już na debiut lol). Plebs tak naprawdę pragnie Bohemian Rhapsody. Jasne, był to niewątpliwie kamień milowy dla Queen, ale bardzo mi się nie podobało, że film przedstawiał kapelę jako cudem utrzymaną przez geniusz Freddiego. Szkoda, że widz nie mający większego pojęcia o losach Czwórki w zasadzie nie dowie się jak to wszystko w rzeczywistości powstawało i nie polegało to głównie na sprzedaniu furgonetki Roga (na pewno Fred był gotowy na to poświęcenie lol) a później to już samo poszło.

Drugi zarzut - absolutnie zaburzona chronologia. Wiem, każdy się już tego czepiał miliony razy. Wiem też, że większość widzów nawet nie zauważy faktu, że Queen wcale nie grało FBG na pierwszej trasie po Ameryce. Ani że WWRY zostało nagrane dużo przed tym, zanim Fred zapuścił wąsa. Ani nawet tego, że AOBTD nie było nagrywane na sesjach do HS. W nawiązaniu do tego ostatniego żałuję, że twórcy nie pokusili się o pokazanie jak wielkim szokiem było dla fanów nagranie płyty z 1982 roku. Scena będąca przedłużeniem wyżej wspomnianej sesji aż prosiła się o puszczenie Body Language. Nie żebym szanował ten kawałek, ale na pewno bardziej szanowałbym scenarzystów za ten bezkompromisowy zabieg. A tak wyszła bardzo rozwodniona wersja naprawdę gorącego okresu w historii zespołu.

Trzeci zarzut i chyba największy - wątek z HIV. Kiedy w filmie Freddie dowiedział się, że jest chory AKURAT tuż przed Live Aid byłem naprawdę blisko głośnego parsknięcia. Ogromna szkoda, że film który do tego feralnego momentu był całkiem solidną i w miarę trzymającą się kupy produkcją, postanowił uderzyć w absolutnie najniższe ludzie uczucia. Bo jak inaczej "hollywodzko" przekonać Freda do występu na Live Aid? Jak wytłumaczyć, że zespół wahał się nad wystąpieniem, bo im się po ludzku nie chciało? Śmiechłem (w sobie) przy okazji absurdalnego spisku homoseksualistów, którego twarzą był Paul Prenter. Freddie nie wiedział o organizowanym koncercie, bo nikt mu nie powiedział? Litości. Pomijam fakt, że zespół dowiedział się o szykowanym wydarzeniu w całkowicie innych okolicznościach. Scenarzyści wywijali fikoły jak szaleni, żeby podnieść temperaturę i zwiększyć napięcie do granic możliwości - ale rzekoma choroba Freda i konflikt w zespole to było za mało. Wtem twórcy odpalili swoją wunderwaffe i postanowili wcisnąć widzom, że zespół nie grał ze sobą od lat. A przecież i bez tej trudności zagranie na Live Aid będzie szczytem heroizmu Queen. A teraz to w ogóle jest beznadziejnie: Brian zapomniał, którą ręką zazwyczaj gra, Roger zgubił swoją automatyczną perkusję, John nie może skojarzyć czy on grał na gitarze basowej czy jednak na basie z klawisza a Freddie nie dość, że jest ŚMIERTELNIE CHORY to na dodatek jego gardło jest w tak kiepskiej kondycji, że nie zaśpiewałby równo Wlazł Kotek na Płotek. Jednak mimo tych wszystkich trudności nasi ukochani muzycy stanęli na wysokości zadania i zagrali PERFEKCYJNY koncert. A w filmie pokazali to w całości (no, prawie - ale o tym ciut dalej).


A, i bym zapomniał. Przerwa w koncertowaniu wyniosła prawie dokładnie 2 miesiące. Nie lata - miesiące. Ha.


Live Aid. Chyba najlepszy moment filmu. Tylko dlaczego nie pokazano go w całości? Przypomina mi to trochę wydanie koncertówki Live Magic, gdzie pocięto nawet Bohemian Rhapsody. Tutaj postanowiono poświęcić dwa numery. We Will Rock You (szkoda) oraz Crazy Little Thing Called Love (bardzo szkoda). Za bardzo nie rozumiem kto na to wpadł i czy chodziło o skrócenie filmu czy też o coś więcej (np. o to że CLTCL wcale nie wyszło tak perfekcyjnie), ale wiem że to był bardzo kiepski pomysł, bo wyrzucanie fragmentów naprawdę wybitnego występu Queen jest jak - no nie wiem - dodawanie rąk Łasiczce z Milo. No i wywalenie ze sceny pana Spike'a Endeya też było nieprzyjemnym zgrzytem. No, ale to był w końcu dzień Queen i tylko Queen, co nie?


Dobra, opuśćmy może krainę Złych Rzeczy i zacznijmy w końcu od zalet filmu. A na szczęście jest ich kilka.

Pierwsza to aktorstwo. Rami Malek w roli Mercury'ego wypadł bardzo dobrze. Wyglądał karykaturalnie, zwłaszcza jako młody Fred, ale jego aktorstwo na pewno się broniło. Gwilym Lee jako Brian był idealny, perfekcyjny i znakomity. John też spoko, chociaż wyraźnie było widać, że pozostali członkowie zespołu chcieli prawdziwemu Deaconowi zrobić taki ukazaniem go dobrze. Nie mam pretensji, bawiłem się przednio. Roger przedstawiony był trochę inaczej niż sam bym to widział. Lubił laseczki i samochody. Niemniej w filmie zabrano mu prawie całkowicie imprezowy charakter. Roger był grzeczny, rodzinny (!) i z poczuciem humoru. Chyba było trochę inaczej, panie Prawdziwy Rogerze Taylorze, hm?

Druga sprawa to klimat. Udało się go momentami odtworzyć. Przez krótkie fragmenty można było wyczuć woń prawdziwego potwora, jakim niewątpliwie był Queen. Wyżej wspominany Live Aid również dawał radę w tej kwestii. Szkoda jednak, że zostało prawie całkowicie pominięte życie zespołu od koncertu do koncertu. W zasadzie wychodzi na to, że nic tam się ciekawego nie działo. Co jest totalnym nonsensem dla mnie, bo na pewno działo się więcej aniżeli pokazane rozterki sercowe Freda.

Piosenki też były fajne, co nie jest dziwne. Trudno by było zrobić film o Queen ze słabym OSTem. Z drugiej jednak strony było prawie całkowicie bezpiecznie i przewidywalnie. Jedynym prawdziwym kąskiem było dodanie do filmu Doing All Right w wersji Smile. Fajnie, ale chciałbym więcej.


Z jednej strony cieszę się że taki film powstał. Twórczość i losy członków zespołu zostały przybliżone szerokiej publiczności. Z drugie jednak denerwuje mnie to, że przedstawiono to z wieloma głupotkami, nieścisłościami i wyraźnie brakującymi elementami. Brian May na pewno jest zdania, że "Freddie would love it!". Ja jednak zaryzykuję stwierdzenie, że dla Mercury'ego taka laurka byłaby nieznośnie przesłodzona i przesadnie ugrzeczniona. Ale tak to chyba jest, gdy pieczę nad powstającym filmem ma gitarzysta noszący zbyt często różowe okulary.


Bohemian Rhapsody (2018) 

reżyseria: Bryan Singer


scenariusz: Anthony McCarten
 
OCENA OSTATECZNA: 6.5/10
 













 


środa, 24 października 2018

Recenzja: The Runaways - The Runaways


Jeśli znalazłeś zdjęcie zespołu, gdzie pani wokalistka przytula się z Robertem Plantem to wiedz, że koniecznie musisz sprawdzić co do za cuda ten The Runaways. Ja jakiś czas temu sprawdziłem i bawiłem się wyśmienicie. Na tyle dobrze, że postanowiłem zerwać z linią partii tego bloga i spłodzić recenzję tego całkowicie radosnego albumu.

Jako że jest ro żeński zespół rockowy to zaliczmy szybko obowiązkowy w takich okolicznościach seksizm i stwierdźmy oczywistość. Większość składu to niewątpliwie niezłe laseczki są. A przy okazji wyglądają jak kobiecy gang szkolny jak żywo wyciągnięty z amerykańskiego serialu o złych nastolatkach. A już w ogóle wyglądają na osoby, które są w stanie przepić i przećpać niejednego twardego osobnika płci męskiej. Mniam.

Dźwiękowo słuchać wiele zapożyczeń z klasycznych rockowych kapel. Trochę przypominają mi Judas Priest, Aerosmith, może trochę Led Zeppelin. Wydawało mi się, że The Runaways będą miały bardzo dużo wspólnego z założonym w podobnym okresie zespołem Heart. Paradoksalnie jednak ciężko znaleźć punkty wspólne oprócz oczywistego. Jednak The Runaways grały tutaj zdecydowanie bardziej agresywnie, ale mniej umiejętnie a raczej emocjonalnie.

Mimo, że większość płyty to wyśmienita zabawa to ja osobiście bawię się najlepiej na najdłuższym i zdecydowanie najbardziej ambitnym utworze zamykającym album, czyli świetnym Dead End Justice. Na rozciągniętym do satysfakcjonujących 7 minut dzieje się bardzo wiele. Zaczyna się typowym ostrym rockiem, przechodząc w quasi musicalowo-rockową formę, gdzie panie wokalistki popychają uroczo kiczowate teksty o zamknięciu w więzieniu. A dodając do tego tandetne rymy w stylu "fight-night", "fence-defence" czy absolutnie wybitne "sorrow-tomorrow". A fragment o planowaniu ucieczki i sama ucieczka to jest czyste złoto. To trzeba samemu usłyszeć. Naprawdę, zabawa osiąga tutaj szczyty. No i jeszcze to od czapy pianino w outro <3

Jest tu też chwytliwy i zasłużenie najbardziej znany "Cherry Bomb". Gitary agresywne, wokal jeszcze bardziej agresywny i przyjemnie jadowity. Jeden z tych utworów, który nie mógłby być nagrany na serio przez męską kapelę. Tutaj niby ociera się o kicz, ale brzmi zdecydowanie uroczo. Mimo, że trochę strasznie.

Reszta muzyki nie odbiega jakoś poziomem od całości. Ma bawić i podnosić ciśnienie. I robi to świetnie. Od jakiegoś czasu regularnie puszczam sobie w samochodzie i jeszcze nie widać zwiastunów znudzenia się.

Ta płyta to taki trochę paradoks. Bo ani wokale nie są jakieś wybitne (chociaż bardzo charakterystyczne, fakt), ani gitara nie porywa, podobnie perkusja. Jednak żarliwość i energia obecna na debiucie zdecydowanie przyciąga do siebie. Panie nagrywając album z pewnością bawiły się świetnie, ku rozpaczy swoich rodziców oczywiście. Pełno tu młodzieńczej agresji, ale też jakiegoś takiego niepokojącego klimatu, kilku niezłych riffów (ten z American Nights brzmi jak coś, co za kilka lat nagra Judas Priest i nazwie go Living After Midnight) i ogólnej radości ze słuchania. Prosta to muzyka jest, ale serio - kogo to do diabła obchodzi?

środa, 10 października 2018

Recenzja: Infections Of A Different Kind (Step 1) [EP]


No i bęc – Aurora (czy też AURORA lol) wróciła z nowym materiałem. Przy czym nie jest to pełnokrwisty album, ale trwająca ledwo ponad pół godziny EPka. Czy udało się utrzymać bardzo przyjemny, klimatyczny i przebojowy poziom z debiutu o nieznośnie długiej nazwie?

Utwór, który kilka miesięcy zapowiadał Infections Of A Different Kind - Step 1 prawie w ogóle mi nie potrzedł. Dość banalny, przewidywalny i z refrenem totalnie z zada Queendom. No i ten subtelny jak Rewolucja Październikowa tekst o tym, że miłość, braterstwo i miejsce dla każdego. Wtedy też autentycznie zacząłem się martwić, że drugi krok Aurory w przemysł muzyczny może absolutnie nie spełnić pokładanych przeze mnie nadziei. Dopiero późniejsze fragmenty innych utworów z albumu pozwalały wierzyć, że jednak nie musi być tak średnio/słabo jak się obawiam. Drugim numerem, który ujżał światło dnia był uczciwy pop z intensywnym refrenem, czyli Forgotten Love. Rzecz wchodzi do głowy, na pewno oferuje znacznie więczej niż otwieracz. Później też jest całkiem nieźle. Gentle Earthquakes to zyskująca z każdym kolejnym odsłuchem ulepszona wersja poprzedniej kompozycji. Dużo się dzieje, backing-vocale brzmią soczyście i całkiem świeżo (nie kojarzę, żeby na pierwszej płycie Aurory było coś podobnego) i na tę chwilę jest to mój ścisły top płyty. Pierwszą połowę krążka (a właściwie "krążka", bo materiał jak na razie nie doczekał się wydania na fizycznym nośniku) zamyka prawie najdłuższy utwór tutaj, czyli All is Soft Inside. Jednocześnie jest to ostatnia intensywniejsza rzecz, którą można znaleźć na Infections Of A Different Kind. Nieźle, ale nie czyni to całości szlachetniejszym.
Druga połówka zaczyna się dużo spokojniej. It Happened Quiet chyba najmocniej w całego zaprezentowanego materiału przypomina mi wcześniejsze wynurzenia tej wokalistki. Coś między Home a Winter Bird. Przyznaje, że klimatycznie bardzo mi to odpowiada. Chociaż ten akurat utwór mimo swoich niewątpliwych zalet obnaża dość ograniczony wokal Aurory. Albo też jakiegoś takiego ubytku agresywności. Na moje ucho zabrakło tu pazura i gniewu w refrenie, który – gdy sobie nucę tę melodię – brzmi dużo bardziej intensywnie i z ciarami. Szkoda, że się w rzeczywistości nie udało.
 O, za to Churchyard brzmi w sam raz. A przy okazji na chwilę obecną jest to mój ulubiony numer z płyty. Dobry klimat, godne tempo, ślicznie brzmiący wokal. Uderzył mnie od razu, jak – na ten przykład – Murder Song z All My Demons... itd. Mniej więcej na taką Aurorę czekałem, dobra robota.
Potem jest jeszcze Soft Universe, który kilka miesięcy temu w pierwszych wersjach live nie brzmiał nawet w połowie tak dobrze jak w wersji studyjnej. Widać, że między pierwszymi prezentacjami a ostateczną wersją doszło do wielu dobrych zmian i wcielono w życie kilka niezłuch pomysłów. Nieźle.

Piosence, która dała tytuł całej epce przypadła rola zamykacza. Spokojnego, łagodnie zaśpiewanego i pozostawiającego słuchacza w subtelnym zawieszeniu. Coś jak Black Water Liliesz debiutu. A ostatnie dwie minuty ślicznie narastają i według mnie stanowią dwie prawie najlepsze minuty z całego albumu.

Kończąc, muszę wyrazić szczerą radość, że mimo nieutrzymania bardzo wysokiego poziomu poprzedniej płyty Infections Of A Different Kind - Step 1 jest spójnym, dającym wiele radości albumem do którego zdecydowanie często będę wracał, starając się odkryć coraz do nowe momenty. Całkiem dojrzała płyta tej nieletniej (ile ona ma już lat? 13?) Aurorze wyszła. Czekam na Step 2.



Klasyfikacja kawałeczków:





środa, 23 sierpnia 2017

Recenzja: Lorde - Melodrama


Właściwie nic nie wskazywało, że mogę zainteresować się tą płytą. Wydawało mi się, że to taki pop typowy do radia, z kawałkami które w pewnym momencie zaczynają irytować jak gwóźdź w nerce. Niemniej jakimś cudem zrobiłem mały resercz. I okazało się, że płyta ta ma bardzo przyjemne oceny na RYMie. Wtedy zdobyła moja uwagę. Potem odkryłem, że mimo dość wysokiego potencjału hitowego w rozgłośniach ta pani praktycznie nie zaistniała. Wtedy właśnie zadecydowałem że to może być coś dla mnie. A o dziwnej absencji w komercyjnych stacjach będzie jeszcze później.

Lorde była mi znana ogólnie. Z tym, że praktycznie tylko z nazwy. Wiedziałem że gdzieś tam zaistniała, ale bez żadnych szczegółów w zasadzie. W związku z tym byłem całkiem zaskoczony jej wokalem. Jest bardzo charakterystyczny jak się okazało. Szorstki, momentami wręcz chropowaty i całkiem niski. Niemniej dość naturalny i po chwilowym przyzwyczajeniu - przyjemny dla ucha. Przy czym oglądając jej występy na żywo może na się utwierdzić w dwóch rzeczach. Po pierwsze - jej skala jest bardzo mała i innych rejestrach pewnie by sobie rady nie dała. Po drugie - prawie na pewno nie używa autotune'a.Jej głos może i nie dla każdego jest odpowiedni, ale zapamiętywalny. A to chyba najważniejsze.

Słuchając kolejnych utworów z płyty Melodrama nieustannie wracała do mnie myśl, że tak mniej więcej powinna brzmieć najnowsza płyta Lany del Rey. Może nie jeden do jednego, ale wcale bym się nie obraził jakby znalazło się u niej kilka motywów z tej płyty. A szkoda że tak nie jest, bo recenzowana płyta nie dość że ma momentami naprawdę fajny klimat to przy tym jest przebojowa i w bardzo przyzwoity sposób skomponowana.

Bardzo zdziwił mnie fakt, że utwór otwierający, czyli Green Light nie stał się małym wakacyjnym przebojem. No bo c'mon - jest chwytliwy refren, chórki też przyzwoite. Znaczy wydaje mi się, że gdzieś na pewno wcześniej słyszałem ten utwór, ale jak pokazują zajmujące się zbieraniem radiowych playlist portale, kawałek leciał głównie w dość niszowych rozgłośniach. Podobnie Perfect Places, który został chyba nagrany z myślą, że wyląduje na singlu promującym. Niestety, komercyjne stacje wzięły to sobie za nic. Widocznie mają tam lepsze rzeczy do grania hehe. Jedynie bardziej spokojniejszy utwór z płyty miał swoje pięć minut w Trójce. Liability - bo o nim tu mowa - bym dość często grany. No i fajnie, bo to dobra rzecz jest.

A jak już jesteśmy w temacie utworów to szczególną uwagę zwróciłbym na trzy rzeczy z płyty. Po pierwsze wspomniany już obszerniej Green Light, który jest diablo przebojowy. Po drugie też wspomniany Laibility, który jest wyśmienitą balladą. Króciutka rzecz, ale dzięki dźwiękom klawiszy, które wprowadzają kojący klimat, uznają osobiście ten kawałek cichym bohaterem Melodramy. O taki pop walczyłem. Trzecia rzecz o której teraz wspomnę będzie podobna do w/w utworu kompozycja pt. Writer in the Dark. Rzecz która wygrywa to smaczny refren. Wychodzący totalnie od czapy, zaśpiewany w lekko "wstawionym" stylu przez wokalistkę sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Taki się robi świeże popy, szanuję i rekomenduję.

Pozostałe utwory - prawie bez wyjątku - dobrze bawią. Homemade Dynamite jest uzależniającym kawałkiem, który zapewne świetnie poradziłby sobie na imprezach. Supercut powinna kiedyś nagrać Lana del Rey, bo klimatami całkiem do niej pasuje. No i refren też bardzo na tupanie nóżką. A Perfect Places jest stworzony na wszelkie składanki muzyki na dobry humor czy coś w tym stylu. Jest tu też trochę rzeczy eksperymentalnych (w sensie jak na pop, nie spodziewajcie się na Melodramie ambientów czy acid-jazzów). Przykład? No na przykład Loveless. Repryza Liablity też może za taką uchodzić. Przynajmniej częściowo.

Chyba znowu polecę płytę, którą tu recenzuję. Może nie upodobałem jej sobie jak płyty Aurory (nadal kocham), ale przystępność najnowszej płyty Lorde sprawia, że ma ona szansę trafić do całkiem dużej grupy ludzi z dużą rozpiętością gustów. Warto jej dać szansę. Słońce świeci, więc takie rzeczy sprawdzają się idealnie. A jak zacznie padać deszcz to zawsze jest Liability albo Writer in the Dark.


czwartek, 17 sierpnia 2017

Recenzja: Aurora - All My Demons Greeting Me as a Friend



I fall asleep in my own tears
I cry for the world, for everyone(*)


W odkrywaniu nowej muzyki często jest dużo przypadku. Amatorzy biorą ją z poleceń znajomych. Średnio – zaawansowani usłyszą w jakimś radiu, sprawdzą playlisty – i bum – mają nowego ulubionego artystę. Nowocześni użyją Sezama czy jak to tam szło. Jednak dla mnie najlepsze jest odkrywanie muzyki z filmów, seriali bądź nawet gier. Wynika to chyba z tego, że obok bodźców słuchowych dochodzą jeszcze bodźce wizualne. Wtedy nawet jeśli utwór byłby o pupie Maryny to głębiej wbije się w mózg wracając raz za razem w różnych okolicznościach. Poza tym – niech pierwszy rzuci kamieniem ten, u którego tani chwyt serialowy muzyka + obraz nie wywołał łez albo chociaż ciar. Sam osobiście darzę niezwykłym uczuciem te kilka kawałków, które były „w tym filmie”, „w tym serialu” czy nawet „w tej grze”. Był Armageddon z B. Willisem (każdy płakał przy Aerosmith, nie możliwe że są aż tacy twardzi ludzie), była cudowna scena z „I Will Follow You Into the Dark” w Scrubsach a jedna z gier nadal siedzi mi w pamięci ze względu na „La vie en rose” Edith Piaf. Dzięki temu, nawet jeśli dostrzegamy wady kompozycji to jesteśmy w stanie je zaakceptować - cytując klasyka polskiej szkoły reklamy. Damn, zdarza mi się polubić jakieś słabiutkie rzeczy, bo w jakiś sposób zaczęły mi się miło kojarzyć.


Under stars
We are alone


Dobra, ale o co w ogóle chodzi w tym przydługim i odrobinę zbyt ambitnym tekście? Ano, bo tak się fortunnie złożyło, że artystka o której za chwilę, za moment tu będzie całkiem niespodziewanie zaatakowała mnie w napisach końcowych ostatniego Mass Effecta (gra taka, kumaci wiedzą o co chodzi – btw, internety kłamią, Andromeda spoczko produkt – takie 8/10). I wprawdzie owego utworu na płycie „All My Demons Greetings Me as a Friend” próżno szukać – a szkoda, bo „Under Stars” jest przepiękne – jednak jakim byłbym recenzentem ze 100 wyświetleniami miesięcznie, gdybym nie zainteresował się płytą kobiałki znanej pod pseudonimem Aurora. Kiepskim, delikatnie rzecz ujmując. I niegodnym internetowego szacunku nieznanych mi ludzi. 



Panna Aksnes (fantastyczne nazwisko, trzy razy musiałem sprawdzać czy dobrze napisałem) pochodzi z zimnej Skandynawii – a dokładniej z zimnej i obrzydliwie bogatej Norwegii. I właściwie czuć to od pierwszych dźwięków na albumie (nie bogactwo, chłód). Nie wiem, ale po prostu ten rodzaj melodii raczej nie mógłby powstać w jakichś Stanach czy innej Francji. Na płaszczyźnie muzycznej dominuje wszechobecny mróz, głód i halucynacje z niedożywienia. Próżno tu szukać kompozycji rozgrzewających od środka. Dominujące są raczej surowe i momentami chaotycznie wręcz zmiksowane syntezatory. Całe szczęście wszystkie szybsze kompozycje z gracją umykają od czegoś, co można by było nazwać „elektropopem”. Uf.


I went too far when I was begging on my knees
When I cut my hands, so you could stand and watch me bleed?


Stawiam diamenty przeciwko orzechom, że na tym blogasku nigdy nie była i pewnie długo nie będzie tam młoda wiekiem wokalistka. Bo Aurora Aksnes to rocznik 1996. Proszę nie regulować internetu, ta panna ma aktualnie 21 lat. A zaczęła swoją karierę gdy miała lat 16. Może nie byłoby to aż tak dziwne, ale wsłuchując się w jej twórczość po zadku chłoszcze wszechobecna dojrzałość. Jasne, teksty może i są momentami z pozoru banalne, ale podejrzanie dobrze trafiające w punkt. Bardzo lubię gdy wokalista względnie prostymi środkami dociera do słuchacza. A uzupełniając jeszcze przypomnę że taka nasza swojska Brodka w wieku Aurory nagrywała takie potworki, że człowiek miał ochotę przestrzelić sobie oba kolana. Nawet nie wspominając z litości o reszcie kobiałek z naszego podwórka.

Bardzo rzadko się zdarza, że uzależniam się od jakiegoś albumu. Najczęściej ma miejsce efekt wow, czyli pierwsze odsłuchy wbijają w fotel, kolejne miło łechczą ośrodek w mózgu odpowiedzialny za przyjemność a na końcu zauroczenie przechodzi i człowiek powraca jedynie do wybranych fragmentów płyty. Oczywiście w innej lidze grają płyty pokroju Ciemnej Strony Pink Floyd czy III Led Zeppelin, ale o takich albumach tu nie przeczytacie, więc kończymy wątek zanim się zacznie.

Jednak wróćmy do Aurory. Przyznam szczerze i powtórzę jeszcze raz – uzależniłem się. Każdy utwór z jej jak dotąd jedynej płyty sprawia mi podobną – a nawet większą – przyjemność co za pierwszym razem. Co więcej, jestem już w tej fazie fascynacji, że obok wersji albumowych męczę z uporem godnym lepszej sprawy wersje live oraz akustyczne. To niesamowite jak tyle szczęścia może przynieść jedna kobiałka, która istnieje na muzycznej scenie od 5 lat i zdążyła nagrać zaledwie jeden album. 




No dobra, ale ja tu biję czołem o ziemię, wychwalą Aurorę pod niebiosa, ale nadal tak naprawdę nie napisałem z jaką muzyką mamy tu do czynienia. Najprościej ujmując można rzec, że „All My Demons Greetings Me as a Friend” to indie-pop bądź też indie-electro. Nie okłamię również nikogo, kiedy napiszę że muzyka Aurory obraca się wokół art-popu, synth-popu czy shoegaze'u. Jednocześnie cały ten „synth” i to „elektro” wcale nie jest takie męczące, jak zwykło to być u innych przedstawicieli tych gatunków, które miałem okazję poznać. Dźwięki należą raczej do tym bardziej stonowanych, bardzo sympatycznie głaszczących ucho słuchacza.

Przejdźmy może do najciekawszej i najprzyjemniejszej części każdej recenzji, czyli do samych utworów. Może ktoś kiedyś zauważył, że im bardziej czymś się jaram, tym większą mam ochotę co by stworzyć listę od najmniej dobrej do najbardziej niesamowitej kompozycji albumu. A przyjemność mam tym większą, że All My Demons... właściwie pozbawione jest wad bądź większych wpadek. Jedziemy. Dla odmiany i jak zawsze tutaj – od końca.


I would rather feel this world through the skin of a child
Through the skin of a child...


 ........poziom "Nie rozumiem, dlaczego tak nisko?!.........


12. Black Water Lilies
Zamykacz i koniec końców najmniej imponująca rzecz na płycie. Przy czym klimat jest naprawdę zacny, przestrzeń też ładna. Melodia bardzo nienachalna. Rzecz warta odnotowania – chyba w tym utworze Aurora osiąga najwyższe rejestry. No i Bogiem a prawdą, kompozycja ta bardzo dobrze sprawdza się jako outro płyty.
11. Through the Eyes of a Child
Śliczny diamencik, delikatnie połyskujący a nabierający blasku przy bliższym poznaniu. Niby niewiele się tu dzieje, nieostrzelane kobiałkami ucho może nawet stwierdzić, że jest diablo nudno – ale nie po to się tu zebraliśmy, żeby teraz nie poznawać się na uroczych dziewojach, nie? Z początku bardzo często pomijałem ten utwór i wydawał mi się najmniej wyrazistym. Jednak kiedy dałem mu szansę, okazało się że jest to taki wysoki poziom uroczego piękna, że sam sobie dałem reprymendę.
 10. Home
Sam nie wierzę, że tak nisko. Jest tu wszystko – wpadająca w ucho melodia, wyskakujący znienacka i godny zapamiętania refren (przynajmniej myślę, że jest to refren), wokal w formie. O tak skandalicznie niskim miejscu zdecydowała chyba tylko siła innych rzeczy na tej płycie, a nie słabość tej kompozycji.

.......poziom "Wszystko jest na swoim miejscu".........

9. Conqueror
Ta lista to jednak męka jest. Bo mamy dziewiąte miejsce a już zaczynają się utwory, które uwielbiam. Przy czym – wspomnę pewnie o tym jeszcze kilka razy w tym fragmencie – utwór ten zdecydowanie lepiej wypada na żywo. Jest więcej mocy, więcej rockowego zacięcia, rozczulająco sympatyczne chórki i - last, but not the least – przyjemny i miły dla oka taniec Aurory na scenie. Wersja albumowa też jest fajniutka, ale niech będzie że rozbieżność między wersjami live a tą z płyty jest zbyt duża i wyżej nie mogę tego dać.
 8. Lucky
Teraz na smutno. Nawet bardzo smutno. Smutne jest też, to że tak piękna rzecz jest gdzie jest. Ta lista jest zrujnowana. Jestem rozczarowany swoim gustem. Moje tłumaczenie się stało się właśnie regułą, ale niech będzie, że na wyższych miejscach są jeszcze bardziej smutne rzeczy. To nawet nie jest finalna forma Aurory. Be ready.
 7. Under the Water
Tekst mnie sponiewiera. Z każdego słowa, z każdego zdania nawet wylewa się depresja, która dociska słuchacza swoim paluchem i pyta „Dlaczego świat jest taki zły? Dlaczego jeszcze się nie utopiłeś w jeziorze? Wszyscy umrzemy, yay”. Teraz już wszystko wiecie o tym utworze. A, no muzycznie też klasa.
          
  ...poziom "Zasłużyło na podium, znowu nie wiem dlaczego tak nisko"..... 


6. Winter Bird
Najchłodniejszy utwór z płyty. Mrozi temperaturę otoczenia, przyciąga powietrze polarnomorskie znad Syberii. Refren wyskakuje i zgarnia całą pulę. No i obowiązkowo – też jest smutno. Jedna z tych kompozycji, którą można puszczać w celu zweryfikowania czy słuchacz ma serduszko. Końcówka to już są ciary. Nisko, bo nie znalazłem poniewierającego mnie wykonania live. Wszystkie mają skopany dźwięk :(
5. Warrior
Prawdziwą moc ten utwór ujawnia dopiero wtedy kiedy puści się go głośno. Najlepiej na kolumnach. Dużych (moje są malutkie niestety ;___: ). Wtedy wgniata. Napędzany przez delikatny, ale i przywodzący na myśl, marszowy rytm. To, co mi się tu podoba, to fakt że Aurora bardzo zgrabnie połączyła tu kompozycję ambitną razem z chwytliwym i godnym podśpiewywania komercyjnym popem. Może i wdziera się tu momentami lekka monotonia, ale taką monotonię to ja będę szanował zawsze i wszędzie.
 4. I Went Too Far
Na internetach krąży przerażająco dobra wersja koncertowa. Śmiem twierdzić, że chyba nie ma lepszego kawałka na złamane serduszka (a nie że ciągle tylko ten Don't Speak). Utwór – dokładnie tak jak rzecze jego tekst – jest słodko-gorzki. Z jednej strony refren to chyba najradośniejsza muzycznie rzecz na płycie, z drugiej zwrotki to najprawdopodobniej najsmutniejsza rzecz zarejestrowana przez młode kobiałki. Serio, aż człowiek ma ochotę wyrwać sobie serce i wysłać je inPostem do swojej pierwszej platonicznej miłości z przedszkola (wprawdzie nie chodziłem, ale i tak wyrywałbym). Ogromnym plusem jest ten quasi-klubowy i hipnotyzujący refren, który napełnia mnie radością (ale też i smutkiem, wiadomo).

                                  ....podium, czyli rzeczy epickie i piękne............ 


3. Murder Song (5, 4, 3, 2, 1)
Cóż za klimat, cóż za syntezatorowe klawisze, czy wspominałem o klimacie? Teledysk promujący oraz występy na żywo proponują za to przyjemną i inaczej zaaranżowaną wersję akustyczną. Jest sympatyczna, ale w tym akurat przypadku wolę to co się ostatecznie znalazło na albumie. Wcale bym się nawet nie obraził jakby to była ostatnia rzecz na płycie. Bardzo pasuje mi to jako ostatni, dopełniający dzieło akord. Niestety, nie jestem nastoletnią Norweżką i to nie mi przyszło układać utwory na albumie. Szkoda. Jeśli miałbym kogokolwiek zachęcić do twórczości Aurory to najpewniej byłby to ten właśnie utwór.  

2. Running with the Wolves
Ciary, ciary, ciary. Prawie najlepsze co może za proponować szeroko pojęty pop. Są emocje, jest tempo, jest klimat (zresztą jak na całej płycie, nie ma co ukrywać). Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że aż tak będę uwielbiać AMDGMAaF (that skrót...) i przesłuchałem sobie tę płytę jednym uchem, wiedziałem że nawet jeśli nie spodoba mi się twórczość Aurory (tfu, cofnij się w czasie i wypluj to słowo! I przy okazji daj sobie po ryju) to to będzie coś, do czego na pewno będę wracał. Plan wziął w łeb, bo jak dotąd cała płyta mnie trzyma i nie chce puścić, ale to właściwie tylko spotęgowało moją miłość do tego kawałka. Od pierwszej nuty rzecz narasta a Aurora hipnotyzuje słuchacza i – niech to zabrzmi banalnie – bierze słuchacza za kołnierz i każe zapierniczać z wilkami. A wokal brzmi jakoś tak niepokojąco dziko i z pierwszymi oznakami szaleństwa. Takie szalone kobiałki uwielbiam.
PS: skojarzenia z utworem Rainbow wydają mi się całkiem na miejscu. 

1. Runaway
Długo się zastanawiałem nad swoją ulubioną kompozycją z albumu. Aż w końcu ustaliłem między sobą, że właściwie muzyka winna wywoływać emocje. Takie silne, aż do szpiku. No i ten utwór jest tego jednym z najjaśniejszych przykładów. Dobrze jednak wrócić sobie do starych, dobrych czasów kiedy jakaś piosenka wywoływała jedną, ale za to całkiem męską, łezkę w oku. No i ta kompozycja bez trudu to potrafi. Rzekłbym, że z dziecinną łatwością. A moment, kiedy pierwsze miejsce się zdecydowało, miał miejsce kiedy poznałem wersję na żywo. Może i się powtórzę, ale Aurora na scenie potrafi osiągnąć jeszcze wyższy poziom piękna. Można zarzucić, że na tej płycie autorka poszła bardziej w szerszą publiczność a mniej w uczucia, ale występy live to jest obnażona, emocjonalna i uroczo intymna twarz Prawdziwej Muzyki. Tak jest, z dużych liter, bez kompromisów i bez kozery. O taką muzykę walczyłem i protestowałem pod budynkiem sejmu (tak naprawdę to nie – jestem trochę leniwy). Niemniej, ten utwór to jest właściwie prawie szczyt mojej listy kobiałek. A niewiele się pomylę, jeśli powiem, że i ścisła czołówka muzyki ever.
PS: to nie jest żaden cover Marillion, proszę się rozejść. 
 


Ta recenzja powstawała długo. Bardzo długo. Nawet w pewnym momencie obawiałem się, że nadejdzie ten moment, kiedy dojdę do wniosku, że wycisnąłem z Aurory wszystko co się dało i odrzucę ją w kąt. Niestety – albo i stety – ten album ma w sobie jakąś taką niesamowitą magnetyczność która przyciąga do siebie w bezkompromisowy sposób. Piękne jest też to, że za każdym razem kiedy postanawiam rzucić wszystko i przesłuchać całość, moja miłość rośnie. Zaryzykuję również stwierdzeniem, że na chwilę obecną All My Demons Greeting Me As A Friend jest tym rodzajem magii i tą muzyczną krainą, która działa na mnie najmocniej. Mimo, że patrząc szkiełkiem i okiem można dostrzec wady tej płyty (np. wcale nie idealna produkcja i fakt, że dopiero na żywo większość utworów wchodzi na kosmiczny poziom) to niewiele sobie z nich będę robił i już chyba dożywotnio zaklepię sobie miejsce w hajp-pociągu tej płyty. A za rekomendację niech służy fakt, że ten album jest najlepszą rzeczą, która przytrafiła się temu blogowi.


The gun is gone
And so am I
And here I go



(*) - wszystkie cytaty są oczywiście zaczerpnięte z utworów Aurory. To jest tak oczywiste, że nawet nie wiem czy trzeba to pisać.



niedziela, 23 lipca 2017

Recenzja: Lana del Rey - Lust for Life


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że czuję do Lany del Rey całkiem przyzwoitą muzyczną sympatię. Całkiem niespodziewanie przekonałem się do jej światowego debiutu, czyli Born to Die. Był to pop na dość wysokim poziomie, z niezłymi melodiami i z pewną lekkością, która pozwalała wracać do tego albumu bez uczucia znużenia. Potem Lana wypuściła Ultraviolence. Do dzisiaj uznaję ją za bardzo dobrą płytę. I to nawet nie chodzi o twórczość kobiałkową. Zwyczajnie upodobałem sobie ten mocno bluesowy i ciężki wydźwięk albumu. A utwór West Coast do dzisiaj wydaje mi się całkiem wybitnym. Potem jeszcze wyszła płyta pt. Honeymoon. Bardzo słaba tak w ogóle. Nie wracam do niej, nie pamiętam dobrych momentów. Kiszka.

No dobra, ale czy nowe wydawnictwo Lany del Rey, czyli Lust for Love to powrót do dobrego grania? Nie. Smutno mi to pisać, ale przesłuchując ją ciężko mi znaleźć coś, co próbuje ją wyróżnić na plus. Na dodatek mam nieodparte wrażenie, że prawie cały materiał brzmi jak kontynuacja tego, co znalazło się na jej wcześniejszej, słabej płycie. Kompozycje są ciężkie i pozbawione dobrej melodii. Jasne, są może i lepsze momenty, które można skojarzyć z rzeczami z np. Ultraviolance ale nie dość, że jest ich mało to i tak są ledwo wyczuwalne, na granicy percepcji. 


Na pierwszych dwóch płytach Lana uczyniła z mruczenia do mikrofonu pewny rodzaj sztuki. Zgadzam się z tym, że po części wynikało to z braków warsztatowych tej wokalistki, jednak udawało jej się tworzyć przy tym całkiem przyzwoity klimat. Niestety, na najnowszej płycie sprzedaje się to już dość kiepsko. Wystarczy rzec, że najlepszą rzeczą z albumu jest kawałek tytułowy. I to głównie z tego powodu, że panna del Rey jest wspierana wokalnie przez kobiałkę z The Weeknd. Całość dzięki temu brzmi świeżo i jest to jeden z nielicznych promyczków radości na Lust for Love. No dobra, jeszcze In My Feelings brzmi nieźle. Refren ma nawet jakiś tam klimat starej Lany i jeśli miałbym wskazać coś godnego, to byłoby to właśnie to.


Tak w ogóle pełno na tej płycie duetów, bądź szeroko pojętych kolaboracji. Większość brzmi niestety jak przeciętna próba przyciągnięcia fanów z innych nisz muzycznych. Co to w ogóle za czasy, że raperzy są wrzucani wszędzie gdzie to tylko możliwe? Przecież te całe współprace sprowadzają się muzycznie właściwie do tego samego. Jakby odlanego z tej samej formy. Z pięciu utworów nagranych z innymi wykonawcami dobrze brzmi wyżej wspomniany utwór tytułowy i może od wielkiej biedy Beautiful People Beautiful Problems z gościnnym występem Stevie Nicks. Nic wielkiego, ale ten akurat duet brzmi dość naturalnie i przyzwoicie. 

Rozpaczliwie przeskakuję po albumie i szukam rzeczy fajnych. I bardzo kiepsko mi to idzie. Płyta Lust for Life jest w większości nudna, będąca krokiem w tym samym, kiepskim kierunku co Honeymoon i nie próbująca nawet w jakikolwiek sposób zafascynować słuchacza. Komercyjnie też przewiduję porażkę, bo próżno szukać tu przeboju, nadającego się na sympatyczny singiel. Rzadko mi się to zdarza, ale jest to płyta którą prawie w całości nie polecam i dość stanowczo odradzam. Dwa utwory to jest jednak za mało.

środa, 5 lipca 2017

Recenzja: Janelle Monáe - The ArchAndroid

Nie zawsze na tym blogu muszą się pojawiać miłe, przyjemne i zwiewne kobiałki. Zdarza mi się od czasu odbić w stronę dość prostego popu (Gwen Stefani) albo całkowicie przeciwnie - tak jak na przykład depresyjne klimaty z udziałem Julie Holter. Jednak jak żyje, chyba nigdy nie miałem okazję na mały flirt z muzyką R&B, tudzież z soulem. Proszę Państwa - oto Janelle Monáe.

Historia ta zaczęła się jak zazwyczaj się takie historie zaczynają - od RateYourMusic i Spotify. Najpierw patrzę, że średnia ocen nawet jakaś taka zachęcająca. Potem - już na własnym uchu - zarejestrowałem, że jest to muzyka, która okazyjnie może mi sprawić całkiem dużo radochy. Są to sytuacje z gatunku takich, których raczej nie przepuszczam.

Argumentem, który zadecydował, był chyba fakt, że muzyka zaprezentowana na The ArchAndroid jest radosna. Bezkompromisowo pędząca do przodu i koniec końców bardzo przyjemna dla ucha. Znaczny udział w tym ma z pewnością bardzo charakterystyczny i miło skrobiący po bębenkach tembr głosu pani Monáe. Dobrze sprawdza się w szybkich rapsach, dobrze w quasi-girlsbandowych numerach, przyzwoicie w spokojniejszych utworach i totalnie przebojowo w chwytliwych singlach (bądź rzeczach nadających się na single). Słuchając tego albumu z pewnością wokal nie jest tym, co jest w stanie zmęczyć. A już nawet na tym blogasku zdarzały się takie panie (Julia H. proszę się nie chować).

Czwarty akapit wydaje się dobrym, aby wspomnieć że The ArchAndroid jest albumem koncepcyjnym. Historia może i nie porywa (taki ogólnie banał o kobiecie-androidzie, miłości i innych typowych rzeczach), ale cieszy, że da się zauważyć należność między utworami na płycie. Znaczy, nie jest to jedynie skok na fanów ambitnej i poważnej muzyki. Jednocześnie nic nie stoi na przeszkodzie aby powyciągać co smakowitsze kąski i słuchać ich oddzielnie np. w samochodzie. Za to plusik.

No właśnie, skoro już o tym smakowitych kąskach mowa. Słucham tej płyty i słucham, ale nadal nie umiem się zdecydować co mi się tu właściwie najbardziej podoba. Z jednej strony czuję się porwany popowym i bardzo radosnym Faster, jednak nie zapominam o swoich muzycznych fetyszach i naprawdę mocno szanuję Oh, Maker. Dobrymi momentami są również rockowy i charakterny (mimo produkcji, o tym jednak później) Come Alive (The War of the Roses), nadający się na przebój Cold War czy też naznaczony elektroniką Wonderland. Dobrym towarem są też flirty z rapem, czyli Dance or Die oraz Tightrope (warto wspomnieć, że są to duety, niestety pseudonimy panów nic mi nie mówią).

Są też i momenty średnie, bądź też dość słabe. Ot, druga połowa albumu mnie trochę rozczarowała. Jest spokojniej, wręcz balladowo. Z tym że przybyłem tu kręcić zadem i tupać nóżką a nie grzecznie słuchać ballady w stylu BabopbyeYa (rzecz najdłuższa na płycie i niestety raczej najnudniejsza, tak się nie kończy albumów). Takie utwory jak Make the Bus czy Neon Valley Street też są z gatunku szybko wpadają, szybko wypadają. 

Oddzielny akapit i oddzielny zarzut dla produkcji, która nie wszędzie daje radę. Ubolewam, ale wokal ma momentami problemy z przebiciem się na pierwszy plan. Ponosi również totalną porażkę z rockerem Come Alive. Gitara powinna być tu głośna i charcząca. A zamiast tego jest grzeczna i trzymana w ryzach. Szkoda, tym bardziej że nawet z taką upośledzoną produkcją jest to kawałek bardzo dobry. Nie zrozumcie mnie źle - nie oznacza to że całości słucha się w niskim komforcie. Większość utworów dobrze się z tym odnajduje. Żal jedynie, że osoby odpowiedzialne za końcowy rezultat potraktowały wszystko z jednego produkcyjnego kopyta.

Podsumowując. The Archandroid to dobra płyta, z dużymi pokładami miodności i z kilkoma perełkami. Jeśli ktoś poszukuje płyty, która oferuje dużą odmienność wrażeń, eliminuje prawie w całości nudę i wykopuje za drzwi monotonię - propozycja Janelle Monáe z 2010 roku wydaje mi się całkiem dobrym pomysłem. Mimo nie wszędzie pasującej produkcji.