wtorek, 8 marca 2016

Recenzja: Katie Melua - Call Off the Search

Co tu się dzieje panie blogerze? Przecież pani Katie Melua jest znana całkiem. A masz pan tu napisane jak byk "tutaj będą się pojawiać płyty nieznane/mało znane/niedocenione". Dobra jest. Po pierwsze – to mój blog, więc zasady się mogą zmieniać nawet codziennie. Po drugie – Katie stała się w naszym kraju znana dopiero po wydaniu drugiej płyty ("Piece by Piece"). A ja przymierzam się do opisania debiutu. A po trzecie – to moja muzyczna miłość i przecież jakby to wyglądało gdybym nic tu o niej nie napisał. No ogólnie słabo, mówiąc zwięźle. Dobra, jedziemy z tym makaronem.

Na samiuteńkim wstępie czuję się zobowiązany do małego wyjaśnienia. Jakimś cudem Katie Melua towarzyszy mi od prawie początków mojego ogarniania muzyki jako takiej. Pierwsze, honorowe i dożywotnio otulone uwielbieniem miejsce należy niezmiennie do Queen. Trzecie – do Marillion. Wydawałoby się, że Kasia w tym towarzystwie pasuje jak pięść do majonezu (jedno do drugiego na pewno nie pasuje, sprawdzałem). Jednak te zespoły/wykonawcy to moja osobista Trójca/Trio/Triumwirat. Muzyczne korzenie, początek a nawet Początek, wszystko do czego wszytko inne jest porównywane. No, czyli rozumiemy się? Dobra, teraz już na serio jedziemy z makaronem.

W pierwszym słowie mógłbym napisać czemu Katie Melua to najlepsza rzecz, jaka zdarzyła się ever. Niemniej w późniejszych fragmentach onanizm wyżej (czy tam niżej) podpisanego i tak osiągnie level over 9000, więc może się ograniczę do napisania standardowego wstępu co, jak i gdzie. Katie pochodzi z Gruzji, nie lubi Putina, w oryginale nazywa się Ketevan, śpiewała z połową Queen, stworzyła jedną z najlepszych miłosnych piosenek w historii świata (9 milionów rowerów) i od dwóch płyt nie może się przebić na Liście Przebojów Programu Trzeciego (która to – swoją drogą – zaczyna niepokojąco ssać). Mniejsza. Osobiście żadnej innej kobiałki nie stawiam wyżej. Kate Bush uwielbiam – ale to już inny rodzaj uwielbienia. Lisa Gerrard mnie przeraża, więc się jej trochę bardziej boję niż kocham. Katie kocham za to od czasów The House – czyli od 2010. Debiut dokupiłem chyba prawie na końcu poznawania jest dyskografii, ale koniec końców stawiam Call Off the Search prawie najwyżej. Dlaczego? Postaram się w kilku najbliższych linijkach przedstawić.



Ok, ale przejdźmy do konkretów. Co jest na tej płycie takiego, że aż postanowiłem o niej napisać? Po pierwsze – niewinny urok. Katie jeszcze nie ogarnia tego całego muzycznego biznesu. Jakiś ziomek ją odkrył, zaprosił do studia i kazał śpiewać (Mike Batt jakby ktoś był ciekawy). Wyszło wspaniale (a jakże). Większość utworów płynie w średnio-wolnym tempie, czasami tylko nieznacznie przyśpieszając. Ktoś kiedyś napisał, że jej muzyka jest delikatna jak strumyczek. Bardzo dobrze powiedziane. Pani Melua nigdy nie miała jakiegoś niesamowicie mocnego głosu (chociaż miała momenty), wysokie rejestry są jej ogólnie obce. Katie stawia raczej na delikatny i ulotny klimat. Na tej płycie próżno szukać wyszukanych aranżacji, piszczących syntezatorów i dzikich solówek. Jest akustyk, jakaś delikatna perkusja, pląsający bas i od czasu do czasu jakieś smyczki. Przez cały czas na pierwszym planie jest jej głos. Oczywiście trzeba wspomnieć, że w tej całej swojej delikatności KM nie zapomniała o melodiach. Są urocze, co będę mówił. Blame It on the Moon, Belfast (Penguins and Cats) czy I Think It's Going to Rain Today to rzeczy, za które twórca tego wspaniałego bloga może się dać pokroić tu i teraz.

Na debiucie Katie niezbyt często brała na siebie obowiązek pisania utworów. Znalazły się tu 4 covery, 6 utworów autorstwa Mike'a Batta i zaledwie 2 kawałki autorstwa Gruzinki. Mało, zwłaszcza że jeden z nich (Faraway Voice) to przyjemny, ale łatwo wypadający z głowy hołd dla zmarłej w 1996 roku Evy Cassidy. Na szczęście drugi utwór napisany (i to naprawdę wspaniale) przez Katie – Belfast – wypada już o niebo lepiej i jest jednym z diamencików obecnych na Call Off the Search. Warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o Mike'u bo to ciekawy przypadek pisarza piosenkowego. Z jednej strony na tej płycie trzyma dobry poziom, będąc autorem raczej tych najlepszych utworów, z drugiej – są płyty Katie, gdzie jest twórcą absolutnych zapychaczy a nawet potworków (The Walls of the World ;____:). Jednak należy sprawiedliwie mu oddać, że spod jego palców wyszło kilka solidnych singli, na czele z Nine Million Bicycles.



Jeśli już jesteśmy przy kwestii najlepszych i najgorszych rzeczy na płycie to do tej pierwszej grupy ogólnie zaliczyłbym prawie cały album. Jednak, jeśli już ktoś by mnie targał po asfalcie wyłożonym płytami Nickelback i kazał powiedzieć co tu jest najgorszego, to z ciężkim sercem postawiłbym na Learnin' the Blues. Utwór, który był śpiewany przez Sinatrę oraz Ellę Fitzgerald przy udziale Armstronga, tutaj wypada dość blado i bezpłciowo. Spowolniony, na siłę rozciapany i ogólnie takie za ciepłe kluchy. Ktoś może powiedzieć, że twórczość Katie to cała się składa z takich ciepłych kluch i ten cover nie stanowi żadnego wyjątku. Pędzę z wyjaśnieniem. Po pierwsze – grzecznie tłumaczę, że to nieprawda i takie jest oficjalne stanowisko. A po drugie – w mojej opinii jeszcze tylko jeden utwór może podejść pod takie odczucia, czyli Blue Shoes z następnej płyty. Reszta to piękno (z wyjątkiem prawie całej Secret Symphony z 2012, która IMO w ogóle nie powinna mieć miejsca).
Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął się ustawienia wszystkich utworów z albumu w zgrabny ranking. Każdy lubi rankingi. Poza tym robią iluzję dłuższego tekstu i ładnie wyglądają w układzie strony. Do rzeczy:

12. Learnin' the Blues – jak wspominałem, średnio udany cover.
11. Faraway Voice – jako hołd sprawdza się optymalnie, ale na płycie jest tą kroplą, która może przegiąć u niektórych pałę goryczy.
10. Lilac Vine – w oryginale całkiem znany utwór. Na CotS robi przyjemne wrażenie. Niemniej co z tego, skoro kompozycje z pozycji wyższych to jest klasa wyżej. Co najmniej.
9. Mockingbird Song – czyli piosenka o droździe. Swoją drogą całkiem humorystyczna i urocza. Długo nie doceniałem.
8. My Aphrodisiac Is You – lubię, ale – ze względu na tematykę – dość długo nie pasował mi tutaj ten kawałek. Co nie przeszkadzało mi wesoło sobie go podśpiewywać (jak nikt nie słyszał, oczywiście). Jest solo na gitarze, co jest dość rzadkie w całej twórczości Katie.
7. Call Off the Search – tytułowy numer to samo piękno. Bardzo subtelny i ulotny. Idealny otwieracz dyskografii.
6. The Closest Thing to Crazy – świeczki i ciepły kaloryfer. Na Wyspach był to kamień milowy i pierwsza rzecz, którą tamtejsi ludzie pokochali. Uwielbiam się przy nim nudzić.
5. Crawling Up a Hill – najlepszy cover na płycie. I przy tym najżywszy utwór w ogóle. Jedyny moment, kiedy gitara elektryczna daje o sobie wyraźniej znać. Nie powiem, że jest skocznie – ale na pewno jest przyjemnie i znam ludzi (przyrzekam, znam!), którzy ze wszystkich Katie, tą lubią najbardziej.
4. Tiger in the Night – znowu świeczki. I ciary w oczach. Esencja i rzecz definiująca to, czym utwory Katie są.

(podium, żarty się skończyły. Teraz się skupcie razy dwa)

3. Blame It on the Moon – cudowna melodia, która płynie i razem z klimatem tworzy bardzo osobistą i chwytającą mnie za serduszko kompozycję. Jedna z trzech rzeczy na albumie, za którą mogę dać się pokroić (a nawet doprawić, o!). Dodam jeszcze, że jest to ulubiona piosenka Katie z tego albumu. Zna się.
2. I Think It's Going to Rain Today – najprostsza rzecz na płycie. Klawisze, jakiś pogłos na wokalu i tyle, coś tam w tle i tyle. Zawsze sobie wyobrażałem jakiś pusty, stary dom, salon na środku i Katie przy fortepianie. Idealnie.
1. Belfast (Penguins and Cats) – utwór z podójnym dnem. Pingwiny to Protestanci. Koty to Katolicy. Belfast to...cóż, Belfast. Szybkie przypomnienie historii i już wiadomo o co chodzi. A przy okazji to fantastyczna kompozycja, z delikatną melodią i solidną aranżacją. Najlepszy moment debiutu i jednen z lepszych w ogóle ever.
Z rzeczy mniej istotnych, ale na tyle ważnych że nikt się nie obrazi jeśli o tym wspomnę. Bardzo podoba mi się okładka tego wydawnictwa. I to wcale nie dlatego, że jest zdjęcie Katie (która swoją drogą jest 10/10, jakby ktoś nie widział). Prosta kompozycja, ale właściwie mówi wszystko o zawartości muzycznej. Kasia jest w centrum. I gitara. Reszta – z całym szacunkiem dla muzyków towarzyszących – mogłaby dla mnie nie istnieć. 



Co tam jeszcze trzeba zawrzeć w prawilnych recenzjach płyt? Nie mam pojęcia, jestem tylko zwykłym, samozwańczym internetowym pisarczykiem. Może podsumowanie, co?

Należałoby postawić sobie na końcu zasadnicze pytanie – dla kogo jest ta płyta? Jak wszystko opisywane na tym blogu – dla ludzi z duszą. Co to nie potrzebują do dobrej zabawy superszybkich solówek, bębnów i najwyższych rejestrów. No i wiadomo. Jak szanujecie Nine Million Bicycles czy Spider's Web to obok debiutu tej pani (już niestety nie panny :((() nie możecie przejść obojętnie. Albo może, ale wtedy to niech do mnie się już więcej nie odzywa.


4 komentarze:

  1. Świetna recenzja, jedyny znany mi album, czyli Piece by Piece lubię i szanuję. Zachęciłeś mnie, żeby posłuchać debiutu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie piszesz!!

    ~nar

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki. To wiele dla mnie znaczy :*

    OdpowiedzUsuń