Co tu się dzieje
panie blogerze? Przecież pani Katie Melua jest znana całkiem. A
masz pan tu napisane jak byk "tutaj będą się pojawiać płyty
nieznane/mało znane/niedocenione". Dobra jest. Po pierwsze –
to mój blog, więc zasady się mogą zmieniać nawet codziennie. Po
drugie – Katie stała się w naszym kraju znana dopiero po wydaniu
drugiej płyty ("Piece by Piece"). A ja przymierzam się do
opisania debiutu. A po trzecie – to moja muzyczna miłość i
przecież jakby to wyglądało gdybym nic tu o niej nie napisał. No
ogólnie słabo, mówiąc zwięźle. Dobra, jedziemy z tym makaronem.
Na samiuteńkim
wstępie czuję się zobowiązany do małego wyjaśnienia. Jakimś
cudem Katie Melua towarzyszy mi od prawie początków mojego
ogarniania muzyki jako takiej. Pierwsze, honorowe i dożywotnio
otulone uwielbieniem miejsce należy niezmiennie do Queen. Trzecie –
do Marillion. Wydawałoby się, że Kasia w tym towarzystwie pasuje
jak pięść do majonezu (jedno do drugiego na pewno nie pasuje,
sprawdzałem). Jednak te zespoły/wykonawcy to moja osobista
Trójca/Trio/Triumwirat. Muzyczne korzenie, początek a nawet
Początek, wszystko do czego wszytko inne jest porównywane. No,
czyli rozumiemy się? Dobra, teraz już na serio jedziemy z
makaronem.
W pierwszym słowie
mógłbym napisać czemu Katie Melua to najlepsza rzecz, jaka
zdarzyła się ever. Niemniej w późniejszych fragmentach onanizm
wyżej (czy tam niżej) podpisanego i tak osiągnie level over 9000,
więc może się ograniczę do napisania standardowego wstępu co,
jak i gdzie. Katie pochodzi z Gruzji, nie lubi Putina, w oryginale
nazywa się Ketevan, śpiewała z połową Queen, stworzyła jedną z
najlepszych miłosnych piosenek w historii świata (9 milionów
rowerów) i od dwóch płyt nie może się przebić na Liście
Przebojów Programu Trzeciego (która to – swoją drogą –
zaczyna niepokojąco ssać). Mniejsza. Osobiście żadnej innej
kobiałki nie stawiam wyżej. Kate Bush uwielbiam – ale to już
inny rodzaj uwielbienia. Lisa Gerrard mnie przeraża, więc się jej
trochę bardziej boję niż kocham. Katie kocham za to od czasów The
House – czyli od 2010. Debiut dokupiłem chyba prawie na końcu
poznawania jest dyskografii, ale koniec końców stawiam Call Off the
Search prawie najwyżej. Dlaczego? Postaram się w kilku najbliższych
linijkach przedstawić.
Ok, ale przejdźmy
do konkretów. Co jest na tej płycie takiego, że aż postanowiłem
o niej napisać? Po pierwsze – niewinny urok. Katie jeszcze nie
ogarnia tego całego muzycznego biznesu. Jakiś ziomek ją odkrył,
zaprosił do studia i kazał śpiewać (Mike Batt jakby ktoś był
ciekawy). Wyszło wspaniale (a jakże). Większość utworów płynie
w średnio-wolnym tempie, czasami tylko nieznacznie przyśpieszając.
Ktoś kiedyś napisał, że jej muzyka jest delikatna jak strumyczek.
Bardzo dobrze powiedziane. Pani Melua nigdy nie miała jakiegoś
niesamowicie mocnego głosu (chociaż miała momenty), wysokie
rejestry są jej ogólnie obce. Katie stawia raczej na delikatny i
ulotny klimat. Na tej płycie próżno szukać wyszukanych aranżacji,
piszczących syntezatorów i dzikich solówek. Jest akustyk, jakaś
delikatna perkusja, pląsający bas i od czasu do czasu jakieś
smyczki. Przez cały czas na pierwszym planie jest jej głos.
Oczywiście trzeba wspomnieć, że w tej całej swojej delikatności
KM nie zapomniała o melodiach. Są urocze, co będę mówił. Blame
It on the Moon, Belfast (Penguins and Cats) czy I Think It's Going to
Rain Today to rzeczy, za które twórca tego wspaniałego bloga może
się dać pokroić tu i teraz.
Na debiucie Katie
niezbyt często brała na siebie obowiązek pisania utworów.
Znalazły się tu 4 covery, 6 utworów autorstwa Mike'a Batta i
zaledwie 2 kawałki autorstwa Gruzinki. Mało, zwłaszcza że jeden z
nich (Faraway Voice) to przyjemny, ale łatwo wypadający z głowy
hołd dla zmarłej w 1996 roku Evy Cassidy. Na szczęście drugi
utwór napisany (i to naprawdę wspaniale) przez Katie – Belfast –
wypada już o niebo lepiej i jest jednym z diamencików obecnych na
Call Off the Search. Warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o
Mike'u bo to ciekawy przypadek pisarza piosenkowego. Z jednej strony
na tej płycie trzyma dobry poziom, będąc autorem raczej tych
najlepszych utworów, z drugiej – są płyty Katie, gdzie jest
twórcą absolutnych zapychaczy a nawet potworków (The Walls of the
World ;____:). Jednak należy sprawiedliwie mu oddać, że spod jego
palców wyszło kilka solidnych singli, na czele z Nine Million
Bicycles.
Jeśli już
jesteśmy przy kwestii najlepszych i najgorszych rzeczy na płycie to
do tej pierwszej grupy ogólnie zaliczyłbym prawie cały album.
Jednak, jeśli już ktoś by mnie targał po asfalcie wyłożonym
płytami Nickelback i kazał powiedzieć co tu jest najgorszego, to z
ciężkim sercem postawiłbym na Learnin' the Blues. Utwór, który
był śpiewany przez Sinatrę oraz Ellę Fitzgerald przy udziale
Armstronga, tutaj wypada dość blado i bezpłciowo. Spowolniony, na
siłę rozciapany i ogólnie takie za ciepłe kluchy. Ktoś może
powiedzieć, że twórczość Katie to cała się składa z takich
ciepłych kluch i ten cover nie stanowi żadnego wyjątku. Pędzę z
wyjaśnieniem. Po pierwsze – grzecznie tłumaczę, że to nieprawda
i takie jest oficjalne stanowisko. A po drugie – w mojej opinii
jeszcze tylko jeden utwór może podejść pod takie odczucia, czyli
Blue Shoes z następnej płyty. Reszta to piękno (z wyjątkiem
prawie całej Secret Symphony z 2012, która IMO w ogóle nie powinna
mieć miejsca).
Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął się ustawienia wszystkich utworów z albumu w
zgrabny ranking. Każdy lubi rankingi. Poza tym robią iluzję
dłuższego tekstu i ładnie wyglądają w układzie strony. Do
rzeczy:
12. Learnin' the
Blues – jak wspominałem, średnio udany cover.
11. Faraway Voice –
jako hołd sprawdza się optymalnie, ale na płycie jest tą kroplą,
która może przegiąć u niektórych pałę goryczy.
10. Lilac Vine – w
oryginale całkiem znany utwór. Na CotS robi przyjemne wrażenie.
Niemniej co z tego, skoro kompozycje z pozycji wyższych to jest
klasa wyżej. Co najmniej.
9. Mockingbird Song
– czyli piosenka o droździe. Swoją drogą całkiem humorystyczna i
urocza. Długo nie doceniałem.
8. My Aphrodisiac Is
You – lubię, ale – ze względu na tematykę – dość długo
nie pasował mi tutaj ten kawałek. Co nie przeszkadzało mi wesoło
sobie go podśpiewywać (jak nikt nie słyszał, oczywiście). Jest
solo na gitarze, co jest dość rzadkie w całej twórczości Katie.
7. Call Off the
Search – tytułowy numer to samo piękno. Bardzo subtelny i ulotny.
Idealny otwieracz dyskografii.
6. The Closest Thing
to Crazy – świeczki i ciepły kaloryfer. Na Wyspach był to kamień
milowy i pierwsza rzecz, którą tamtejsi ludzie pokochali. Uwielbiam
się przy nim nudzić.
5. Crawling Up a
Hill – najlepszy cover na płycie. I przy tym najżywszy utwór w
ogóle. Jedyny moment, kiedy gitara elektryczna daje o sobie
wyraźniej znać. Nie powiem, że jest skocznie – ale na pewno jest
przyjemnie i znam ludzi (przyrzekam, znam!), którzy ze wszystkich
Katie, tą lubią najbardziej.
4. Tiger in the
Night – znowu świeczki. I ciary w oczach. Esencja i rzecz
definiująca to, czym utwory Katie są.
(podium, żarty się
skończyły. Teraz się skupcie razy dwa)
3. Blame It on the Moon – cudowna melodia, która płynie i razem z klimatem tworzy bardzo osobistą i chwytającą mnie za serduszko kompozycję. Jedna z trzech rzeczy na albumie, za którą mogę dać się pokroić (a nawet doprawić, o!). Dodam jeszcze, że jest to ulubiona piosenka Katie z tego albumu. Zna się.
2. I Think It's Going to Rain Today – najprostsza rzecz na płycie. Klawisze, jakiś pogłos na wokalu i tyle, coś tam w tle i tyle. Zawsze sobie wyobrażałem jakiś pusty, stary dom, salon na środku i Katie przy fortepianie. Idealnie.
1. Belfast (Penguins and Cats) – utwór z podójnym dnem. Pingwiny to Protestanci. Koty to Katolicy. Belfast to...cóż, Belfast. Szybkie przypomnienie historii i już wiadomo o co chodzi. A przy okazji to fantastyczna kompozycja, z delikatną melodią i solidną aranżacją. Najlepszy moment debiutu i jednen z lepszych w ogóle ever.
Z rzeczy mniej
istotnych, ale na tyle ważnych że nikt się nie obrazi jeśli o tym
wspomnę. Bardzo podoba mi się okładka tego wydawnictwa. I to wcale
nie dlatego, że jest zdjęcie Katie (która swoją drogą jest
10/10, jakby ktoś nie widział). Prosta kompozycja, ale właściwie
mówi wszystko o zawartości muzycznej. Kasia jest w centrum. I
gitara. Reszta – z całym szacunkiem dla muzyków towarzyszących –
mogłaby dla mnie nie istnieć.
Co tam jeszcze
trzeba zawrzeć w prawilnych recenzjach płyt? Nie mam pojęcia,
jestem tylko zwykłym, samozwańczym internetowym pisarczykiem. Może
podsumowanie, co?
Należałoby
postawić sobie na końcu zasadnicze pytanie – dla kogo jest ta
płyta? Jak wszystko opisywane na tym blogu – dla ludzi z duszą.
Co to nie potrzebują do dobrej zabawy superszybkich solówek, bębnów
i najwyższych rejestrów. No i wiadomo. Jak szanujecie Nine Million
Bicycles czy Spider's Web to obok debiutu tej pani (już niestety nie
panny :((() nie możecie przejść obojętnie. Albo może, ale wtedy to niech do mnie się już więcej nie odzywa.
Świetna recenzja, jedyny znany mi album, czyli Piece by Piece lubię i szanuję. Zachęciłeś mnie, żeby posłuchać debiutu ;)
OdpowiedzUsuńTaka moja rola :3
OdpowiedzUsuńFajnie piszesz!!
OdpowiedzUsuń~nar
Dzięki. To wiele dla mnie znaczy :*
OdpowiedzUsuń