wtorek, 15 listopada 2016

Relacja: Katie Melua - Wrocław, 13 listopad 2016.


Jak mówi stare rzymskie przysłowie: "Życie jest za krótkie, żeby po raz kolejny przegapić koncert Katie". Jest w tym wiele mądrości - w okresie swojego uwielbienia do tej artystki przeszły mi koło nosa co najmniej dwa jej koncerty w Polsce. Kiedy tylko dowiedziałem się, że w listopadzie zagra w oberstowej stolicy kultury, czyli we Wrocławiu właściwie od razu poleciałem kupić bilet, bo do trzech razy sztuka czy coś.

Wiadomo było od dawna, że trasa będzie promowała najnowszą płytę Katie "In Winter". Mi osobiście przypadła do gustu, co jest do sprawdzenia w którymś z poprzednich wpisów na tym fantastycznym i poczytnym blogu. Inne recenzje nie były do końca tak entuzjastyczne, ale ani przez moment nie żałowałem, że setlista będzie zdominowana przez materiał nagrany z żeńskim chórem z Gori.

Osobiście udało mi się zdobyć całkiem fajne miejsce z prawej strony sceny. Fajne, bo miejsce na prawo ode mnie było już droższe, a widoczność była właściwie perfekcyjnie taka sama. How cool is that? Zaopatrując się wcześniej w super oficjalny i super za drogi, ale nie ważne Przewodnik po Trasie zająłem swoje miejsce między typową nauczycielką polskiego a przyszłą beneficjentką programu 500+ i w początkowym stadium Ciar grzecznie czekałem na rozpoczęcie. Wtem! na scenie pojawił się chór a razem z nimi pani obcięta na krótko. Wait a fukin' minute, czy to Kasia? Uf, jednak nie - to była tylko pani dyrygująca. Ulżyło mi, bo Kasia bez swoich długich włosów nie zasłużyłaby na moją bezinteresowną miłość tak naprawdę to nie. Wstęp, czyli The Little Swallow (Shchedryk) zabrzmiał bez kozery fantastycznie łamane przez fenomenalnie. Już na albumie było super, jednak na żywo to nie było porównania. Warto tutaj wspomnieć, że udźwiękowienie było bardzo dobre - głosy chóru zdawały się być niemożliwie wręcz perfekcyjne i gdybym nie wiedział, to pomyślałbym że to jakiś playback czy inne czary.


Sama Katie nie kazała na siebie długo czekać, bo już po minucie zjawiła się na scenie w 10/10 białej koronkowej sukience. Było dobrze, a miało być jeszcze lepiej. Po tym zgrabnym, ale dość krótkim wstępie pani Melua oznajmiła, że koncert będzie podzielony na dwie części. Pierwsza to zaprezentowanie całej płyty In Winter z nieprzerwanym wsparciem chóru. Druga natomiast to bardziej różnorodny wybór utworów z jej poprzednich płyt.

I tak zabrzmiały utwory zaczynając od River a kończąc na O Holy Night. Wszystkie brzmiały dobrze, ale moje serduszko i zwycięstwo w tej fazie koncertu zgarnęły dwa utwory - Dreams on Fire oraz All-Night Vigil-Nunc Dimittis. Pierwszy, bo zabrzmiał dużo lepiej niż na płycie. A to z powodu doskonalszego i bardziej chwytającego wokalu Katie. Drugi, bo już od chwili gdy przesłuchałem wersję albumową wiedziałem, że czynnik koncertowy uczyni z tej kompozycji rzecz wielką. Dodatkowo, mam wrażenie że zaprezentowana tu wersja była nieznacznie rozszerzona względem tego, co znalazło się na In Winter.

Po pierwszej odsłonie nastąpiła przerwa, która trwała wieczność (czyt. 20 minut). To był dobry moment dla ludzi, którzy: a) mieli słaby pęcherz i nie ogarnęli taktycznej wizyty w toalecie przez koncertem jak autor tego wpisu b) nie ogarnęli, że płyt się na koncertach nie kupuje, bo to rozbój c) musieli sprawdzić czy nie ma ich po drugiej stronie obiektu d) musieli zrobić zdjęcie na fb.

Druga część zaczęła się od coveru Johna Mayalla, czyli żywiołowego Crawling Up A Hill z pierwszej płyty Katie. Potem było trochę innych utworów innych artystów, trochę własnego materiału. Nie obyło się też oczywiście bez absolutnych przebojów pokroju Nine Million Bicycles czy Spider's Web. Oba utwory uwielbiam, a obecność tego drugiego to małe zaskoczenie, bo wcześniej Katie nie grała tego utworu. Przy czym był on chyba najlepszym momentem tamtego wieczoru w ogóle, bo autentycznie zaatakowała mnie taka fala ciar, że bałem się że wywołam poród u pani obok. Był jeszcze cudowny Belfast czy chwytający za gardło The Closest Thing to Crazy. 



Obowiązkowo trzeba wspomnieć, że oprócz Katie i chóru na scenie znalazło się miejsce zaledwie dla dwóch muzyków - basisty Tima Harriesa oraz klawiszowca Marka Edwardsa. Z jednej strony robiło to kameralny klimat, lecz z drugiej nie obraziłbym się za gitarzystę czy perkusistę.

Są takie chwile, które chciałoby się wziąć i zamknąć w magicznym pudełeczku, żeby można było do nich stale wracać. Niestety, naukowcy wolą zajmować się pierdołami pokroju leku na katar czy autami o napędzie wodnym. A koncert ten chyba już na zawsze pozostanie w moich wspomnieniach na miejscu przeznaczonym dla najlepszych momentów ever. Mimo braku tego na pewno łatwego w stworzeniu magicznego pudełeczka.

PS: wydaje mi się, że idąc na koncert, każdy z widzów liczy na to, że to właśnie ich koncert będzie inny i wyróżni się w jakiś sposób spośród innych na tej trasie. Czy to wokalista wejdzie po pijaku na głośnik i techniczny będzie próbował go ściągnąć czy to basiście pękną gacie w połowie koncertu. Na koncercie z 13 listopada nic takiego nie miało miejsca. Za to - zapowiadając jeden z utworów - Katie maksymalnie uroczo i niespodziewanie dokonała aneksji mojego serduszka kichnęła. Fajne to było.

środa, 9 listopada 2016

Recenzja: Gwen Stefani - This Is What the Truth Feels Like


Gwen to Gwen. Uwielbiam ją z zespołem - mimo, że No Doubt zdaje się, totalnie się ostatnimi czasy pogubili. Jej solowe oblicze właściwie też lubię. Jasne, czasami wędruje ona totalnie - TOTALNIE - nie w moje rejony, ale jest kilka rzeczy w jej dyskografii, które z niezrozumiałych przyczyn uwielbiam i mam je na mojej krótkiej liście kobiałek na Spotify. Bardzo się zdziwiłem, że jakimś cudem udało mi się przegapić jej kolejną płytę, czyli This Is What the Truth Feels Like.

Tego rodzaju muzyka ma to do siebie, że jest ogólnie dość grząskim gruntem. Z jednej strony zdarza się jakiś całkiem olśniewający i komercyjny pop, bezczelnie nastawiony na hahahahahajs (np. Lana del Rey i jej debiut - ten drugi). Z drugiej strony rynek zalewany jest hektolitrami bardzo komercyjnego i bardzo wkurzającego popu - patrz: to co leci na RMFach czy kurde Eskach.

Nowa Gwen siedzi mniej więcej po środku. Z jednej strony większość płyty bardzo przyjemnie wchodzi, kilka refrenów jest naprawdę przyjemnych - z drugiej, jest tu parę minut muzyki za którą się wstydzę i smutno mi, że musiałem (czy tam chciałem) jej słuchać.Niemniej największą zaletą This Is What the Truth Feels Like jest nadal dobry i nadal charakterystyczny wokal Gwen Stefani. Nie wiem ile tam jest łatania a ile prawdziwych zgłosek, ale muszę przyznać, że na moje ucho całkiem nieźle i naturalnie się tego słucha.

Jeśli jacyś fani No Doubt liczyli, że na tej płycie znajdzie coś w tamtym klimacie to niestety zawiodą się tak samo mocno jak fani solowej Gwen, którzy zawsze się ślinią do The Sweet Escape czy What Are You Waiting For? Ci pierwsi najpewniej nie usłyszą tu ani pół gitary czy w ogóle żywych instrumentów - ci drudzy muszą się pogodzić z faktem, że tak jak nie wchodzi się do tej samej rzeki, tak samo nie pisze się dwa razy popu zahaczającego o wyśmienitość.

Co do innych wartych wspomnienia rzeczy to wypada napisać, że idealnie wpisuje się w aktualne trendy. Żaden (powtarzam, żodyn!) kawałek nie przekracza nudnych 4 minut. Przeważają singlowe 3 i pół minuty. Mimo mojej przychylności i ogólnej pobłażliwości takie rzeczy jak Naughty czy Red Flag mogłyby wpaść do otchłani razem z Balrogiem. No, po prostu nie. No i nie ma co się oszukiwać - jest tu też parę wiader (ilość porównywalna z tapetą, którą musi na siebie wrzucić Gwen żeby wyglądać tak, jak za czasów Don't Speak) banału, który w żadnym stopniu nie wyróżnia tej płyty.

Na szczęście jest tu troszeczkę fajnych rzeczy, jak na ten przykład Misery czy Truth. Inne rzeczy też brzmią nieźle. Serio, mogło być gorzej.

niedziela, 23 października 2016

Recenzja: Katie Melua - In Winter



Chodzą plotki, że Katie od 10 lat rok w rok zdobywa tytuł Najładniejszej Gruzinki. Tak słyszałem. Tak naprawdę to nie. Czy kolejna płyta tej bezsprzecznie pięknej pani ma szansę na Najlepszą Gruzińską Płytę Ever Od Czasów Ostatniej Płyty Katie? Śmiem wątpić. Niemniej mogę tu i teraz zaryzykować stwierdzenie, że nie jest to płyta słaba czy nudna - jest piękna (nie w całości, ale w wielu miejscach). Do rzeczy (to nie jest product placement).

 Ogólnie w oczekiwaniu na In Winter nadzieja mieszała mi się z niepewnością a ta dodatkowo ze sceptycyzmem. Zaproszenie do udział chóru prosto z Gruzji mogło być albo najgenialniejszym manewrem w ogóle albo klapą i poziomem Secret Symphony/10. Jakiś czas później zaczęły się ukazywać zapowiedzi płyty typu Dreams on Fire, które to w ogóle mnie nie grzały. Trauma sprzed premiery SS (niefortunny skrót) wróciła z podwójną siłą. Rzeczywistość okazała się na szczęście nie taka okrutna. W kilku linijkach niżej co odważniejsi mogą się przekonać dlaczego.

Album zaczyna się naprawdę brawurowo. The Little Swallow to tradycyjna ukraińska - ogólnie bardzo tu tradycjonalizmów - pieśń około noworoczna/około świąteczna, którą na dodatek praktycznie każdy gdzieś już słyszał pod bardziej popularnym angielskim tytułem Carol of the Bells. Chórzystki z Gori dają tu popis że ciary. W tym momencie odetchnąłem z ulgą, bo skoro cały album ma się się opierać na chóralnych aranżacjach to po pierwszym utworze na płycie doszedłem do wniosku, że to już nie może się nie udać.

Potem jednak się okazało, że wsparcie JużnietakurodziwychjakKatiepań momentami sprowadza się do prostych "Uuu czy Oooo". Wiadomo, im więcej Katie tym weselej, ale mam wrażenie, że gdyby chórki dostały więcej swobody to album byłby tylko lepszy. Bo kiedy wychodzi on na pierwszy plan (The Little Swallow, Crandle Song czy All-Night Vigil-Nunc Dimittis) to robi się mokro w majtkach wspaniale. Naprawdę, bez przesady powiem, że część z tych utworów z powodzeniem będzie do mnie jeszcze długo wracać a nawet ma szansę o TOP10 Katie. A to już nie w kij dmuchał.

W ogóle jako fan kobiałek wszelkiej maści nie mogę powstrzymać się przed przytoczeniem przykładu Kate Bush i jej Bułgarskiej Trójki znanej z kliku niezłych niezapomnianych albumów. Tyle że u pani Krzak chórki były bardziej przebojowe i nowoczesne i wpasowujące się w zamysł samej Kate. U Katie chór to jednak tradycja pełną gębą jest. Są chwile, że klimat Świąt w tym religijnym znaczeniu wylewa się z głośników i rozlewa po okolicy. Tym samym właściwie odpowiedziałem na pytanie czy stwierdza się na In Winter klimat. Stwierdza się. Można się rozejść.  

Płyta jest bardzo spokojna, nostalgiczna i subtelna. Raz jeden robi się ciut bardziej przebojowo na A Time To Buy, ale na chwilę obecną wydaje mi się rzeczą na płycie najsłabszą. Niby refren wchodzi do głowy i nawet nie chce za bardzo wyjść, ale nie do końca pasuje mi na tym albumie. Jak to się mówi - płyta bez tego utworu za wiele by nie straciła.

Ciekawie się robi, kiedy Katie zaczyna śpiewać nie po angielsku. A śpiewa po rosyjsku, ukraińsku i - trzymajta się mocno - gruzińsku! No kto by przewidział? If You Are So Beautiful - bo o nim mowa - jest utworem, gdzie chór z Gori sprawiedliwie dzieli się obowiązkami wokalnymi z Katie. Jest ładnie i tradycyjnie do bólu, ale to jeszcze nie jest coś, co mną tak porządnie, po wschodniu wstrząsnęło. A wstrząsnęła mną aranżacja kompozycji niejakiego Siergieja Wasiljewicza Rachmaninowa. 

Tak jest. All-Night Vigil-Nunc Dimittis powstała jeszcze przed Rewolucją, która przyniosła biedę, ludobójstwa i nieśmieszne memy w internecie Wolność, Równość i śmieszne memy w internecie. Przepiękna rzecz, zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy chór wchodzi na obroty, tak że pani Melua z ledwością się przez nie przebija. Ciary w oczach i świeczki na Teidzie. Ogólnie utwory mogą być ładne, fajne czy genialne. To tutaj jest po prostu piękne i Secret Symphony w oko tym, którym się to nie spodoba.


Im dłużej słucham tej płyty, tym bardziej ją kocham. Jeszcze parę dni temu byłem daleko od zachwytów, ale teraz po prostu podoba mi się ta płyta, a w części jestem zwyczajnie zakochany. Ponoć Prawdziwi Fani Dream Theater muzyki twierdzą, że płytę swojego ulubionego zespołu trzeba wałkować aż podejdzie. Mi In Winter podeszła za trzecim razem. Za czwartym zastanawiam się, co ja będę robił do czasu koncertu we Wrocławiu.

TOP tej płyty, po prostu muszę.

10. A Time to Buy - nie pasuje mi tutaj. Jest niby ok, ale no po prostu nie.
9. Plane Song - inspiracja Cradle Song. Wyczuwam, ale nie doceniam tak jakbym chciał.
8. Perfect World - banał w refrenach to już ganiłem na Secret Symphony. Tu jest podobnie.
7. If You Are So Beautiful - ładne, ale z tradycyjnych zapożyczeń tutaj jest najbardziej średnio.
6. Dreams on Fire - ok po prostu.
5. River - lubię mocno, bo i ładna melodia i ładne tło.
4. O Holy Night - Święta Bożego Narodzenia mocno. Pasterkował bym.
3. Cradle Song - Magia Świąt, fenomenalna robota chóru. Mimo braku Katie jest cudownie i ciary.
2.  The Little Swallow - to samo co wyżej, ale jest Katie więc jest jedno miejsce wyżej.
1. All-Night Vigil-Nunc Dimittis - zakochałem się, na koncercie będę płakał. Ocena: :______:/10


PS: Polecam zapamiętać, bo pod choinkę płyta jest jak znalazł.

wtorek, 27 września 2016

Recenzja: Katie Melua - Ketevan

Wpis super archiwalny, bo sprzed 3 lat prawie. Znalazłem na końcach internetu, przeczytałem i doszedłem do wniosku, że praktycznie z całością się zgadzam. Wychodzi na to, że ta płyta rzeczywiście jest dobra. Idealna przystawka przed nową płytą Katie, która wychodzi już za chwilę już za momencik. 






Po ostatniej dość bolesnej wpadce z Secret Symphony naprawdę bardzo mocno trzymałem kciuki za powodzenie kolejnego albumu. Wiecie, kwestia osobista.
Zły Marillion mogę przeżyć, politykę Queen mogę przeżyć, ale sucharka od pani Melua już nie za bardzo. Wprawdzie na SS był jakiś pomysł (orkiestra), ale bardzo przeciętnie to wyszło. Wracam do może 3,4 utworów z tej płyty. I to do tych lżejszych, bo te niby hajlajty okazały się bardzo łatwo wypadającymi i bezbarwnymi kawałkami. Ale dobra, koniec tych płaczów. Czas na danie główne.

Pierwsze co rzuca się w oczy - dosłownie - to okładka nowej płyty. Chyba najlepsza ze wszystkich. Pomijając fakt, że Kasia ma tutaj proste włosy (:__:) to wszystko jest bardzo udane. I tło (ręcznie malowane zdaje się) i kompozycja i to że idealnie odzwierciedla zawartość płyty. Wystarczy na razie powiedzieć, że idealnie pasuje do najlepszej kompozycji na płycie. Ale o tym ciut dalej będzie.

Zacznijmy, jak to zazwyczaj się robi, czyli od początku. Pierwszym numerem na płycie jest napisany przez Mike'a Batta utwór Never Felt Less Like Dancing. Powiem szczerze - nigdy nie byłem przekonany do niego, jako do kompozytora. Niestety, dość często na poprzednich płytach wyręczał Kasię i wychodziło to co najwyżej nieźle. A na najnowszej płycie jest aż 6 kompozycji do których przyłożył rękę. Obawiałem się trochę tego, ale nadzieja ponoć matką głupich, więc wypadało się jej kurczowo trzymać.
Całe szczęście otwieracz to piękny kawałek muzyki. Bardzo oszczędna aranżacja - tylko bas i pianino przez większość utworu. Dodatkowo to tutaj Katie najcudowniej zaśpiewała. Całość sprawia wrażenie bardzo osobistej kompozycji. Bardzo ładny tekst został tu popełniony. Niezbyt wymyślne słowa, ale trafiający prosto w serce i momentami ciarogenne ("never felt more like weeping"). Cudowny otwieracz, ni mniej ni więcej.
Kolejny utwór na płycie to Sailing Ships From Heaven. Mógłbym zachować się chociaż trochę powściągliwie, ale co się będę pierniczył w tańcu - to jest najlepszy utwór na płycie i absolutnie jeden z najlepszych numerów Kasi EVER. Wybitny klimat, melodia i wokal. Nie jestem pewny, ale tekst traktuje o czymś głębszym niż się wstępnie wydaje. Muszę to sobie ogarnąć, bo mam wrażenie, że mogę ten kawałek pokochać jeszcze bardziej. Jak wspominałem na początku - okładka płyty i ten utwór to dla mnie idealne uzupełnienie. Całość uzupełniają kunsztowne klawisze i nadająca charakteru całości orkiestra. Szczerze mówiąc chyba nikt w internetach (RYM and shit) nie docenia tego utworu tak jak ja. Chędożyć ich, nie znają się.
No i znowu ten Batt. Ten facet chyba jest w życiowej formie kompozytorskiej.

Dobrze, na razie po dwóch kawałkach jest bardzo dobrze, z tendencją do cudownie. Kto ciekawy jak sprawa ma się dalej?

Czas na singiel. Love Is A Silent Thief to bardzo wolno płynąca kompozycja. Przynajmniej przez pierwsze kilkanaście sekund. Potem Kasia jedzie z koksem jak zawodowy koksownik. Tempo wzrasta, muzycznie zaczyna się dziać tyle, że ojacie a Katie prowadzi to wszystko swoim wokalem jako i powinno się to poprowadzić. Sam tekst jest - niespodzianka! - o miłości. Jakimś cudem nikt tu nie popada w banał, niektóre stwierdzenia są wyjątkowo oryginalne, jednak nie przekombinowane. Nawet mam kilka ulubionych ("Love is a parasite" i "Love is a language/Without an alphabet"). O, i jeszcze warto wspomnieć o dwu rzeczach - to pierwszy utwór na płycie w którym przy pisaniu udzieliła się sama Kasia oraz trzeba zaznaczyć że bardzo warto obejrzeć teledysk. Bardzo interesujący. Bardzo. Coś za dużo bardzo. Bardzo.
Dalej mamy kawałek nie do końca w stylu tej pani. To taki lekki erotyk IMO. To nie znaczy, że zły czy coś. Wprost przeciwnie. Nie jest to utwór o którym ktoś powie, że jest najlepszy na płycie. Nikt też nie powie że jest najgorszy. Taka grzałka, która zmienia trochę klimat na płycie. Osobiście bardzo często sobie puszczam, bo bardzo przyjemnie się go słucha jako coś wyrwane z całości. Każdy instrument jest na swoim miejscu, przez co całość zdecydowanie może porwać a Kasia tu mruczy totalnie uroczo - jest taki moment pod koniec kiedy gitara przygrywa coś na styl riffu a Katie uzupełnia luki w tym swoją mruczanką - totalnie warto poznać. Bardzo lubię tutejszą ósemkę. Ktoś z internetów słusznie zauważył że klimatem przypomina ona twórczość panny Lany (nawet maniera jest podobna). I rzeczywiście - jakby ten fragment wyciągnąć i wstawić do któregoś z lepszych utworów wyżej wspomnianej śpiewaczki to mało kto by się zorientował.
Środek płyty to lekka obniżka formy. Oczywiście nadal jest ładnie i słodko - wystarczy rzec, że The Love I'm Frightened Of na poprzedniej płycie to byłaby jedna z 3 najlepszych kompozycji. Natomiast Where Does The Ocean Go? to przyzwoity i potrafiący oczarować, ale nadal lekki banał. Zwłaszcza zwrotki. Bo refren to jednak ta lepsza część utworu. Ładna melodia, dość ciekawy klimat - tego nie można tej kompozycji odmówić. Jednak obawiam się że przypadkowy słuchać określi ją jako straszne nudy. Ja osobiście lubię, chociaż nie szaleję ze szczęścia.
Kolejny utwór na płycie to Idiot School. Pierwsze co wpada w ucho to bardzo monotonny podkład. Jednak coś innego w bardzo dobrym stylu wyróżnia ten utwór. No oczywiście że tekst. Lekko prześmiewczy, humorystyczny i przerysowany a przy tym niesamowicie wpadający w ucho. I tu mały konkurs. Co Katie miała na myśli w nieukończonej frazie ("You gave all your loving to me/I gave you a kick in the...)? Zwycięzca może się kopnąć w wybrane miejsce.
O, a teraz czas na bardzo superaśny kawałek. Mad, Mad Men darzę miłością znaczną. Bo jak tu nie kochać kawałka z tak niesamowicie sympatycznymi chórkami? Zresztą cały kawałek jest prowadzony w niezwykle radosnym klimacie. Instrumenty roxują i robią świetną robotę. I w końcu mamy tutaj bardzo jasny i inspirujący przekaz – "każdy może zmienić świat". No przecież!
Dobra, jak wcześniejsze kawałki mogły być dla niektórych (większości) nudne to jeszcze nie słyszeliście Chase Me. Kompozycja prowadzona w bardzo leniwym tempie. Słuchając pierwszej minuty można już w zasadzie mieć pojęcie o całej kompozycji. Nic tu nie zaskakuje, nic nie wywołuje większych emocji. Ot, całkiem przyjemny, ale przelatujący gdzieś w tle kawałek. Chyba najsłabszy na płycie. Mimo to warto się wsłuchać chociaż przez chwilę w tło muzyczne kawałka. Można docenić, bo zaiste powiadam muzyka tutaj jest dobra.
I pomyśleć że na Secret Symphony najsłabszy kawałek na płycie był fatalny, a tutaj najsłabszy kawałek jest w zasadzie najmniej fajny.
Kolejny utwór jest uroczy. Po prostu. I Never Fall to subtelne klawisze – duch Marillion się unosi – i niemniej subtelny wokal. Ogólnie mówiąc mamy do czynienia ze Standardową Piosenką o Miłości wg Kasi. Jest melancholijnie, jest przyjemnie, jest w porządku. W związku z długością/krótkością tego utworu można powiedzieć że mamy do czynienia ze wstępem do ostatniej kompozycji na płycie.
Pierwszy singiel, kawałek który dał mi nadzieję że to będzie dobra płyta. I Will Be There to Stuprocentowa Kasia, nie siląca się na nie wiadomo co. Jest orkiestra, która tak paskudnie zdominowała poprzednią płytę. Jednak tutaj robi bardzo ładne tło i przestrzeń. Nic wielkiego, ale bardzo uprzyjemnia wrażenia ogólne. Dodajmy do tego gitarowe smaczki oraz piękny tekst i mamy przepis na singla (który przepycha się w ogonie LP3, phi!). Solidne zakończenie bardzo dobrej płyty.


Czas na podsumowania. W zasadzie powinienem skrócić to co napisałem wyżej i dodać jeszcze więcej słów takich jak "bardziej" "lepiej" "cudownie" "przepięknie" "bajecznie" i tak dalej i tym podobne. Ale już nie będę taki, bo jeszcze ktoś puści pawia od tej słodyczy.
Płyta jest bardzo dobra. Jako że fanatyzm ma swoje prawa to nawet napiszę, że to mocny kandydat do najlepszej płyty Katie EVER. No serio. Masa oryginalnych pomysłów, złamana monotonia. Kasia nadal pokazuje że potrafi zaskoczyć. Gdy trzeba pokazuje pazurki a gdy trzeba to nieźle buja. A to wszystko okraszone tym wielbionym przeze mnie wokalem i melancholią. 


Dodam jeszcze jako Oberst z teraźniejszości, że na chwilę obecną ta płyta Kasi jest moją ulubioną. Woda w <jakaś rzeka w Gruzji, nie wiem, nie znam się> płynie i płynie a ja nadal często wracam do Love Is A Silent Thief czy Never Felt Less Like Dancing.

niedziela, 18 września 2016

Recenzja: Sophie Ellis-Bextor - Familia


 Poprzednia płyta tej pani wg mojej skromnej osoby była ciekawa. Racja, nowy styl nie do końca podszedł jej elektropopowym fanom (pewnie dlatego później wyszła edycja z remixami) a i niewielu przybyło nowych słuchaczy, bo na Wanderlust ani nie było hitów, ani promocja nie była jakaś hojna. Ja się na szczęście zainteresowałem i poprzednią płytę pani Sophie nawet polubiłem i nawet czasem wracam (Love is a Camera biczes!)

Na płycie pod całkiem swojskim tytułem Familia piosenkarka wydaje się kontynuować to co zrobiła poprzednio. Przy czym dorzucono tu trochę więcej przebojowości i tego, co uczyniło SE-B popularną w pewnych kręgach. Z jednej strony jest do bólu urocze i mocno przaśne Crystallise, z drugiej - przebojowe i przywodzące na myśl Morderstwo na Dansparkiecie Come With Us. Klimat zmienia się na tyle często, że płyta wydaje się być bez przestojów czy jakichś wielkich smętków. Oczywiście jest trochę Sera i zapchajdziur, ale c'mon - od tego typu wykonawców nikt nie będzie żądał diablo wyrównanych i olśniewających płyt. Album został stworzony żeby się dobrze bawić - i ani na chwilę nie wychodzi ze swojej roli.

Familia słuchana po raz pierwszy sprawia wrażenie prostszej i podszytej tańszą chwytliwością niż miało to miejsce na Wanderlust. Tam kompozycje były bardziej zaskakujące i ogólnie jakieś takie bardziej wielopłaszczyznowe. Na nowej płycie jakieś pół minuty wystarczy żeby zdać sobie sprawę jak najpewniej będzie brzmiała reszta. Nie jest to może grzech śmiertelny, ale zawsze się robi cieplej na serduszku, kiedy utwór zaskakuje jakimś fajnym przejściem czy outro.

Recenzja jest trochę ogólnikowo, więc nic jej tak nie uściśli jak wypisanie kawałków, które robią tu robotę. Przede wszystkim postawiłbym na Come With Us. Jest to rzecz, jakiej zabrakło na Wanderlust a przypomina ona tą najskoczniejszą przeszłość Sophie. Otwieracz - czyli Wild Forever - też podoba mi się coraz bardziej. Fajnie też prezentuje się zamykacz Don't Shy Away, pokazując że końcówka albumu nie musi być już rozpaczliwym upychaniem materiału do wymarzonych 40 paru minut.

Sophie Ellis - Bextor idealnego popu tutaj nie odkryła, ale przyzwoity poziom i ogólny brak większych wpadek sprawia, że warto dać temu albumowi szansę. Zwłaszcza jeśli znasz Wanderlust oraz wcześniejsze oblicze tej pani i oba wcielania szanujesz.

 

piątek, 13 maja 2016

Recenzja: Brodka - Clashes



Brodka. Ponoć kiedyś wygrała Idola, potem nagrała nikogo nie grzejące płyty i kiedy się już wydawało, że szlag ją trafi i nic z tego nie będzie, pani Monika wydała z zaskoczenia naprawdę udaną płytę, którą do dziś lubię sobie zapuścić. Granda – bo o nią się tutaj rozchodzi – wypełniona była bardzo skocznymi i radosnymi kawałkami. Sześć lat minęło i Brodka przypomina o sobie.

Zaczęło się od singla - „Horses”. Z początku wydawało mi się, że to nie jest to, że dziewczyna tym razem przestrzeliła. Bo gdzie Koniom do „W pięciu smakach” czy „Krzyżówki dnia”? Totalnie nie ta stylistyka, przebojowość też taka nieoczywista. Jednak, kiedy już wsłuchałem się w ten utwór jako część całej płyty, okazało się że Horses to nie żadna tania przebojowość, ale rzecz bardziej artystyczna i zawoalowana. Taka, którą wypuszczają jako utwór promujący artyści dojrzali, którzy nie muszą szukać fanów z odzysku, ale liczą na zainteresowanie innych grup.
Ogólnie rzecz ujmując nowa płyta Brodki w ogóle nie przypomina jej wcześniejszych dokonań. Jest mroczniej, muzyka nie wchodzi od razu do głowy i ciężko przy pierwszym podejściu zapamiętać więcej niż kilka bardzo charakterystycznych momentów. Przy okazji – są chwile, kiedy utwory na płycie przypominają ostatnią płytę Bowiego. Nie no, serio – Can't Wait for War brzmi jak żywcem wyrwana z Blackstar. Oczywiście zachowując odpowiednie skale, bo gdzie Moni do Davida?

Zdarza się też, że Brodka w ogóle nie brzmi jak Brodka. Przykładowo, słysząc pierwszy raz My Name is Youth w życiu bym nie powiedział, że to śpiewa nasza swojska kobiałka. Mimo, że jest to najkrótsza kompozycja na płycie, dość szybka obdarzyłem ją największą sympatią. Jasne, nie jest to najlepszy moment albumu, ale taką moc i energię jaką dostarcza ten utwór, próżno szukać nawet na Grandzie. Zresztą, co ja będę opowiadał – tego trzeba doświadczyć na własne uszy.

Cytując (a nawet parafrazując) klasyka – płyta Brodki jest jak cebula – ma warstwy. Każde kolejne podejście pozwala przebić się przez kolejną warstwę i odkryć coś nowego i bliskiego muzycznemu serduszku. Nie wiem jak wy, ale ja bardzo szanuję takie płyty.

Bardzo miło z Moniki strony, że udało jej się utrzymać przez całą płytę równy poziom. Ciężko znaleźć moment słabszy czy rozczarowujący. Za to co jakieś trzy czy cztery utwory prezentowana jest bardzo udana i unikatowa kompozycja. Takiemu rozłożeniu numerów na płycie mówię jasne i zdecydowane „tak, rób mi tak jeszcze!1”.

Hm, do tego momentu moja – nazwijmy to – recenzja może sprawiać wrażenie, że nie wiem o czym piszę i że śpieszę się bo dzisiaj premiera i bedo wejścia na blogaska i będzie piniądz. Cóż, częściowo to prawda – z tym że żadnych pieniędzy z tego nie będzie. No i właściwie to wiem co piszę, bo szanuję każdą nieźle śpiewającą kobiałkę. A jak szanuję, to pisze mi się fajnie. A jak piszę mi się fajnie, to najczęściej nie popycham totalnych głupot. Jednak na dowód tego, że przesłuchałem Clashes więcej niż raz otóż proszę trzy najlepsze rzeczy z płyty. Ostateczny dowód na znanie się.
    3. My Name is Youth – rozczulająca przyjemność ze słuchania. Mogą być rzeczy ambitne i porządne – jednak jak usłyszę taką mieszankę rocka, punku i niewiadomoczego to muszę głośno przyklasnąć.
    2. Horses – już pisałem wyżej dlaczego lubię. A będzie tylko lepiej, myślę.
    1. Funeral – tytuł mówi właściwie wszystko. I o klimacie i o tempie i w ogóle o wszystkim. Na chwilę obecną najlepsza rzecz, jaką słyszałem w tym roku. A żeby już mnie totalnie znokautować i obić twarz, Brodka stworzyła klimat coś w stylu Dead Can Dance. No serio, bez żartów!1 Jak na nasze, polskie warunki na scenie pop – wielka rzecz. Wielka.


Muszę polecić Clashes. Płyta zaskoczyła mnie na plus, a dodatkowo w kliku momentach szczerze zachwyciła. Życzę Monice dobrej sprzedaży i czołówki na LP3. Za odwagę najeżą się brawa i wydane na płytę pieniądze. Jak jeszcze przyjedzie gdzieś w moje okolice z koncertem – będę zachwycony.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Recenzja: Kate Bush - The Dreaming

Już przy recenzji płyty Katie skargi płynęły wzburzonym nurtem, skrzynka pękała w szwach. No bo jak to tak można, taka znana kobiałka i na tym super niszowym blogu? Ale co tam – znowu będzie kontrowersyjnie – mam ochotę w końcu popisać o czymś co mocno i bezgranicznie uwielbiam. Także panie, panowie, obywatele drugiego sortu – Kate Bush we własnej osobie.

No i dobra. Z czym się ludziom kojarzy Kate Bush? Z Babuszką! - powiedzą złotoprzebojowe elementy. Nie! - zakrzykną fani Petera Gabriela – z Don't Give Up! Ci tak trochę bardziej ogarnięci pewnie subtelnie dodadzą że to przecież ta od Wow albo Wuthering Heights. A ci najbardziej ogarnięci zapewne skwitują ten cały raban słowami: „Japa plebsie, przecież Kate Bush nagrała Hounds of Love, każdy na Rate Your Music wam to powie”. Wszystko to prawda – ale czy ktoś wspomni o The Dreaming? No pewnie nikt. Także na mojego blogaska propozycja jak się patrzy.

Na tej płycie jest wszystko chyba. Wielowarstwowe aranżacje, Fairlighty, osły, blachy zamiast perkusji, trochę mroku, trochę humoru, potężne ilości pozornego chaosu i inne takie cuda na kiju. A jednak czegoś tu zabrakło. Tak jest – nie ma tu ani jednego przeboju. Ani jednego, totalnie, nawet połowy. Sięgam pamięcią we wszystkie kierunki jej dyskografii i z całą pewnością mogę rzec – tego jeszcze nie grali. Każda inna jej płyta zawierała w sobie coś, co można było nazwać przebojem. Utwór który bezczelnie zdobywał listy przebojów, by potem wrócić grzecznie na album i wyciągając go znowu na sam szczyt. No bo patrzcie jak nie wierzycie: debiut – Wuthering Heighs, Lionheart – Wow, Never for Ever – Babooshka, Army Dreamers, Hounds of Love – prawie wszystko, The Sensual World - This Woman's Work, tytułowy, Gilmour gościnnie, The Red Shoes – płyta słaba ogólnie, ale nawet na niej była Rubberband Girl, Aerial – King of the Mountain, 50 Words for Snow – bez hiciorów, ale Kate wróciła po 6 latach, więc i tak wszyscy moczyli majtki.
Z The Dreaming to nawet nie chodziło o to, że Kate się nie udało napisać nic takiego. Po prostu jak ktoś jej delikatnie dał do zrozumienia: „Ale Kasiu kochana, na tej płycie nic nie nadaje się na singiel” ona wtedy odpowiadała „Wiem o tym. Nie napisałam nic takiego”. Zapewne to było powodem tego, że EMI po przesłuchaniu materiału było o tak (wersja obrazkowa |..| <---tak blisko!) blisko zablokowania wypuszczenia The Dreaming na rynek. No bo jak to tak? Najpierw dajesz na przeboje, pieniądze i sławę, a teraz przychodzisz z czymś takim? Na szczęście znalazł się ktoś ważny, kto uwielbiał Kate i dał w twarz wszystkim niedowiarkom a album został wydany. Pewnie teraz liczycie, że miał rację i rynek zachwycił się i wszyscy popędzili do Dobrych Sklepów Muzycznych. No właśnie tak jakby nie. The Dreaming okazała się ogromna klęską komercyjną. Sprzedało się 60 tysięcy egzemplarzy. A na ten przykład debiut pozamiatał i sprzedał się w ponadmilionowym nakładzie. Dobra, koniec cyferek i liczb. Gadaj lepiej co tam z muzyką. Ok, już gadam.

Muzycznie ten album jest... ciekawy. Utwory składają się z dziesiątek warstw (i dlatego można tą płytę uznać za koszmar producentów i inżynierów dźwięku), ciężko uchwycić się jakiejś przystępnej melodii, bo tak naprawdę wiele ich tu nie ma. Perkusja/bębny/coś innego w co się wali prawie w żadnej kompozycji nie brzmi „normalnie”. Sama Kate gimnastykuje się głosowa jak chyba na żadnym innym wcześniejszym albumie. Wystarczy w tej kwestii wspomnieć, że do jednego z utworów objadła się czekolady, żeby zanieczyścić swój głos poprzez zwiększenie produkcji flegmy (urocze 10/10). Przy okazji Kasia lubi się na tej płycie drzeć, krzyczeć i ogólnie przerażać. Fantastyczna zabawa, polecam.
Wrócę jeszcze do tego, co zostało wystawione jako single promujące album. W UK ukazały się trzy: Sat in Your Lap, tytułowy oraz There Goes a Tenner. I jedynie ten pierwszy otarł się o pierwszą 10 na listach. Reszta okazała się totalnymi niewypałami zaliczając najgorsze miejsca ze wszystkich singli w historii wydanych przez Kate Bush. Trzeba mieć talent, nie? I to wcale nie chodzi o to, że te utwory są słabe. Wręcz przeciwnie, są naprawdę dobre. A There Goes A Tenner to absolutna czołówka Kate w mojej opinii. Tyle że kompozycje te są wybitnie niechwytliwe i niekomercyjne. A The Dreaming jest wręcz nie do wytrzymania dla typowego zjadacza singli z tamtego okresu (przypominam, początek lat 80.). Prawda, KB to wirtuozka i ekscentryczka, ale czemu nie postawiła na utwory ciut bardziej przebojowe i easier-listening? No bo znalazły by się tu takie. Żeby daleko nie szukać - Pull out the Pin to przyjemny popowy utwór z uroczą melodią (chociaż temat już niezbyt przyjemny, bo o wietnamskich żołnierzach – tych Złych) a Suspended in Gaffa (wyszło na singlu na rynku holenderskim, przyznaję) to na swój sposób skoczny i w miarę wpisujący się w schemat zwrotka-refren-zwrotka-refren-ósemka-outro utwór. A może i dobrze że Kate przestrzeliła się z singlami. Jakby ta płyta stała by się bardziej popularna to nawet na siłę nie dałbym rady przepchnąć jej na swoim blogasku.

Często w przypadku niektórych płyt używa się sformułowań, że „album jest odzwierciedleniem uczuć, które targały artystą podczas nagrywania materiału” albo „przeżycia życiowe odcisnęły piętno na płycie tego wykonawcy”. I trzeba przyznać, że z pierwszych 4 longplayów Kate The Dreaming najszybciej można określić, używając któregoś z wyżej wymienionych frazesów. Ot, na przykład Sat in Your Lap jest o twórczej frustracji a w Get Out Of My House, jak łatwo zgadnąć – o ciężarze sławy i o nieuniknionej utracie części prywatności. Z tych powodów album staje się jeszcze bardziej trudny w odbiorze dla okazyjnego słuchacza. Pani Bush nie ma tutaj litości i przeskakuje z emocji do emocji. Trzeba bez kozery przyznać, że rzeczy które się dzieją w obrębie zaledwie jednego utworu starczyłyby – znowu frazes – na rozdzielenie z 3 innych płyt. W tej kategorii zdecydowanie najwyżej postawiłbym zamykający album Get Out of My House. Obok histerycznego wręcz wokalu Kate znalazło się miejsce na spokojniejsze fragmenty a także...dla odgłosów, które zwykł wydawać osioł, który wypatrzył na pastwisku dorodną ośliczkę. Doprawdy – dziwny to album.

Bardzo możliwe, że gdzieś tam wyżej wspominałem, że The Dreaming to płyta długo dojrzewająca (a jak nie, to robię to teraz). A dowód tego stwierdzenia przytoczę bardzo fascynującą historię. A mianowicie mając za sobą kilkaset przesłuchań utworów z tej płyty dopiero przy pisaniu tej recenzji absolutnie i beznadziejnie pokochałem Houdini. Utwór ma za sobą naprawdę imponującą historię a dodatkowo w aranżacji Kate jest naprawdę cudowny. Plus małe ciary to pewnym krótkim momencie. No ogólnie polecam.
Za to dodam, dla równowagi, że totalnie nie może mi podejść tytułowy. Co tam podejść, nawet nie pamiętam jak leci. A przecież on jest taki fajny, no naprawdę nie wiem o co mi z tym chodzi.

Przygotowując się do pisania zrobiłem sobie atmosferę i położyłem na biurku The Dreaming w winylowej wersji (och, jakie to pretensjonalne) i otworzyłem biografię Kate (info na końcu). I koniecznie, obowiązkowo, muszę wspomnieć i oddać skromny hołd cudownego zdjęciu, które zdobi okładkę płyty. No panie, takiego piękna to ja dawno nie widziałem. Pamiętam, że posiadanie tej płyty z tego powodu, było moim takim małym marzeniem. No i mam i jestem całkiem ukontentowany z tego powodu.

Staropolskim zwyczajem na końcu może napiszę dla kogo ta płyta jest. Przede wszystkim dla ludzi, którzy lubią albumy, które trzeba odkrywać a nie że raz przesłucha i już może tyrady pisać. The Dreaming odsłania się przed słuchaczem stopniowo i wydaje się być nieskończonym rogiem obfitości dźwięków, hałasów i wrzasków. Część zainteresuje też fakt, że kilka pomysłów z Hounds of Love (wszyscy kochają) miało swój początek właśnie na opisywanym albumie. Dodatkowo, to pierwszy album Kate, kiedy ukazuje ona w pełni swoje oblicze. Nie bawi się już w przyjemne i zwiewne kompozycje, ale proponuje co fabryka dała i co mroczne meandry jej umysłu były w stanie wyprodukować. Z tego też powodu jest to naprawdę szalenie ciekawa płyta. I chyba nikogo nie zdziwi, że zdecydowanie najlepsza ze wszystkiego, co opisywałem w tym miejscu. Najmniej komercyjna Kate Bush ever – polecam.

PS: różne ciekawe rzeczy, które przytaczałem rzecz jasna nie pochodzą ode mnie. Posiłkowałem się bardzo solidną biografią Kate pod polskim tytułem „Zmysłowy Świat Kate Bush” autorstwa Greame Thomsona. Dla fanów wydawnictwo warte uwagi. Są ciekawostki, są supcio zdjęcia, są historie z życia wzięte. Również polecam na 102.

niedziela, 27 marca 2016

Recenzja: Tanita Tikaram - Closer to the People


Na samym wstępie chciałem – w oparciu o ciocię Wikipedię – napisać kilka krótkich słów wstępu o recenzowanej tu pani. Tyle że przeczytałem i ogólnie się pogubiłem. Bo jej matka pochodzi z Malezji, ojciec ma hindusko-fidżyjski korzenie, ale służył w armii brytyjskiej. Sama Tanita jest Angielką, ale urodziła się w Niemczech. Jeśli nadal macie ochotę w to brnąć to zapraszam, może będzie ciekawiej.

Od razu zaznaczę co by nie było wątpliwości – nie znajdziecie tu kompletnie nic, co mogłoby być drugim Twist in My Sobriety. Ani nawet trzecim. Czyli hitów nie ma. Na pocieszenie mogę napisać, że płyta brzmi dokładnie tak, że na pewno była albo będzie płytą tygodnia w Trójce. Nie jest to opinia totalnie od czapy, bo przyrzekam, że Piotr Baron już z dwa razy puszczał kawałki z tej płyty w swojej audycji. Jednych to może zachęcić, innych zniechęcić, bo PR3 ostatnio lubi się przyklejać do dziwnych rzeczy, ale co tam – jedziemy z makaronem.
Tanita na tej płycie poszła bardzo mocno w jazz podszywany bluesem. Od czasu do czasu zdarzają się nawet jakieś budżetowe orkiestracje, które jednak brzmią bardzo dobrze i z pewnością urozmaicają Closer to the People. Jednak fani stonowanych dźwięków i delikatnie płynących wokali również znajdą na albumie coś dla siebie. Dzięki takiej mieszance słuchacz raczej nie zmęczy się formułą, bo jest ich tu kilka. 

Bardzo często albumu są konstruowane wedle starego i dobrego schematu: na początek killer, czyli coś co pewnie wyjdzie na singlu i zostanie wizytówką płyty, później troszkę mniej chwytliwe, ale nadal solidne i wpadające w ucho numery, a na samym końcu zapychacze, mające na celu dobrnięcie do 40 minut materiału. Im później pojawiają się takie kawałki tym lepiej. U niektórych zdarzają się już od razu od 5, 6 utworu a wtedy jest mi smutno (Ultraviolance Lany del Rey to klasyczny przykład – połowa bajeczna, druga połowa słaba jak barszcz ze skarpet). U innych są to dwie, albo trzy ostatnie rzeczy. Closer to the People wpisuje się raczej w ten drugi schemat. Zaczyna się wyśmienicie. Otwieracz, czyli Glass Love Train to chwytliwy, solidnie zaaranżowany utwór, napędzany przyśpieszonym i delikatnie zmodyfikowanym motywem z Cloudbusting Kate Bush. I ten kawałek jest dla mnie najjaśniejszym momentem płyty i z pewnością będę do niego wracał. Doceniam jeszcze The Way You Move. Nie dość, że brzmi jak jakiś standard ze starych czasów, to chórki robią tu piękną robotę, a czasami odzywa się zaprawdę powiadam bardzo dziarska i przebojowa trąbka. Obok otwieracza, rzecz która stanowi o sile płyty. Jest jeszcze utwór tytułowy. Na plus ozdobniki jak żywo wyciągnięte z płyty stricte jazzowej i pewna nienachalna filmowość.
Poziom spada niestety gdzieś po Gris Gris Tails i raczej się nie podnosi. Jeszcze The Dream of Her daje radę za sprawą gęstego klimatu, ale później to średnio polecam. Nie chodzi o to, że jest jakoś źle, ale po prostu skończyły się środki, które na pierwszej stronie dodawały utworom charakteru i pozwalały jakoś zostać w głowie. Szkoda, bo płyta trwa tylko 35 minut i naprawdę fajnie by było, jakby pani Tanita wycisnęła z każdej minuty wszystko co się da. Nie udało się.

Mimo to, naprawdę polecam Closer to the People, bo momenty są. Pierwsza część płyty jest bardzo dobra. Na tyle, że jeśli druga prezentowała by podobny poziom, to tu i teraz stawiałbym ją w ciemno w absolutnej czołówce na koniec roku. Poza tym to pierwszy tak świeży album, który tu sobie po cichutku recenzuję, więc trochę ego mi wzrośnie jak powiem „idźcie i kupujcie, póki świeże”. Ale najpierw sobie lepiej sprawdźcie czy wyżej wymienione hajlajty Wam podchodzą.

wtorek, 15 marca 2016

Recenzja: Natalie Imbruglia - Male

Natalie Imbrublia jest osobą, którą nie trzeba zbyt długo przedstawiać. Jednocześnie praktycznie nie da się uciec od przytoczenia tytułu jej największego przeboju. No dobra, miejmy to już za sobą – Torn. Ogromny, z potężnym ładunkiem komercyjnym, przebój. Na Youtube na chwilę obecną ma prawie 73 miliony wyświetleń. I chociaż są zespoły czy wykonawcy, gdzie ich hity to tak naprawdę kity, które wałkowane przez komercyjne stacje radiowe straciły już dawno resztki swojego dawnego blasku, tak w przypadku Natalie to jej Magnum Opus (a właściwie nie jej, bo Torn to cover, oryginał należy do zespołu Ednaswap – dość szorstki i mniej przebojowy, ale warty wysłuchania). Dla mnie ten utwór to naprawdę dobra rzecz. Mam na tym punkcie mały odchył, przyznam, ale lekkość i przebojowość zawsze mnie kupuje jak paczkę żelków. Plus kilka fantastycznych fraz ("ilusion never changes into something real" to ciary) i fantastyczna gitara w outro. Niemniej pani Imbruglii zdarzyło się popełnić kilka innych niezłych rzeczy, a nie że tylko ten Torn i Torn. Jedną z nich jest płyta Male o której już za chwilę, za momencik będziecie mogli przeczytać. A żeby ciągle nie pisać o jej przeboju na "T", zamiast nazwy będę używał nazwy jakiegoś randomowego warzywa, o! Alem wymyślił :3



Natalie Imbruglia zadebiutowała w 1997 krążkiem "Left in the Middle". Koniem pociągowym z pewnością był Brokuł, ale uczciwie trzeba przyznać, że jest to przyjemny, chociaż niepozbawiony wad, kobiałkowo-popowy krążek. Potem bywało różnie, ale w tak zwanym międzyczasie udało jej się wypuścić kilka niezłych kawałków, a nawet jeden dość solidny i popularny singiel - Shiver (Counting Down the Days, 2005).

No i przyszedł rok 2015 i po 6 latach posuchy pani Imbruglia postanowiła wydać coś nowego. To znaczy nie do końca nowego, bo "Male" to zbiór coverów bez wyjątku. I na dodatek, utworów wykonywanych tylko i wyłącznie przez mężczyzn. Pomysł całkiem ciekawy, bo wymusza to trochę inne podejście do nagrywania i do innych rzecz, na których niestety się w ogóle nie znam (dlatego piszę tutaj, a nie na przykład na blogu Bizona </prywata>). Złośliwi powiedzą, że to takie chodzenie na łatwiznę, jak obiecanie ludziom 500zł przed wyborami. Może to i prawda, ale jak całkiem przez przypadek wyjdzie coś ciekawego to nie ma się co czepiać, nie? (nie, z tych pięciu stów nic dobrego nie wyjdzie akurat). A że Natalia to nie Beata to jedziemy dalej, będzie fajnie.

Ogólnie czytając inne recenzje tej płyty, spodziewałem się totalnego niewypału. Z ulgą i skromnością oświadczam, że ci ludzie się nie znają. Male może nie należy do najwybitniejszych płyt dekady z kobiałką na wokalu, ale jest tu kilka numerów, które dają radę. Pierwszy przychodzi od razu na otwarciu. Instant Crush to kompozycja Daft Punk. W oryginale przebojowa do bólu i z dyskotekowych zacięciem. Wersja proponowana przez Natalie jest bardziej "analogowa", jednocześnie dodająca coś od siebie. Sekcja rytmiczna uczciwie pracuje na chleb, w chórkach dokłada się jakiś pan a całość subtelnie opiera się na klawiszach. Ogólnie wersja warta poznania (Warta Poznań Pany!).
Cannonball Damiena Rice'a na płycie przypomina dość mocno wcześniejszą twórczość Natalie. Ładne akordy, ładne klawisze, ładne wszystko. Można tylko zarzucić, że całość nic nowego nie odkrywa i do niczego wybitnego nie zmierza.
The Summer dość średnio mi podchodzi, jeśli mam być szczery. Jest letnio, refren może się spodobać, ale całość pozbawiona jest uroku i duszy. A jeśli posłuchamy oryginału Josha Pyke'a to ogarniemy dlaczego. Te dwie wersje różnią się niewiele. Może jedynie Imbruglia śpiewa ciut optymistyczniej i na bliższy plan zostały przesunięte instrumenty perkusyjne.
I Will Follow You Into the Dark to moja ulubiona rzecz na Male. Pewnie za sprawą oryginalnego wykonania. Tutaj też jest ładnie. Jednak do jednego się przyczepię. Wprawdzie jako fan kobiałek jestem z definicji wielbicielem słodyczy, ale tutaj jest jej odrobinę za dużo. Tak o łyżeczkę od cukru. Co nie zmienia faktu, że jeśli miałbym polecić Wam najlepsi czytacze ever coś jednego z tej płyty, to byłoby to to (nie Toto, tylko to to – chociaż Hold the Line zawsze w sercu <3).
Potem przyznam bez bicia, poziom opada. Nie tak jak Stoch w tym sezonie, ale świat słyszał lepsze rzeczy, że tak dyplomatycznie powiem. Na szczęście całkowitej kiszki nie ma, bo bardzo fajnie wypadło Friday I'm In Love. Niezła synteza popu i redneckowego country. Także to bym pochwalił. Potem mamy cover Neila Younga – za którym ogólnie to średnio przepadam. Dlatego wersja Only Love Can Break Your Heart Natalie jakoś bardziej mnie grzeje. Ładny klimat, nieznacznie zmodyfikowane tempo i szczątkowa aranżacja w formie chyba tylko basu. Jako fan tego instrumentu zatwierdzam to jako dobra rzecz.



Ciężko mi wskazać kogoś palcem i powiedzieć "ej ziomek, spróbuj tej płyty, spodoba się". Raz, że to dość specyficzny typ kobiałkowej muzyki. Dwa, że połowa Male to takie kobiałkowe smędzenie. Poza tym może zniechęcać, że to płyta coverowa, więc w domyśle artysta poszedł na łatwiznę. Po trzecie – nie ma tu nic na poziomie Karczocha, albo chociaż Shiver. Niemniej wydaje mi się, że koniec końców warto poznać tę płytę. Chociażby po to, żeby przekonać się że w przypadku Australijki istnieje życie po przeboju.

PS: jeśli jednak macie ochotę na Klasyczną Imbruglię to delikatnie polecam jej debiut – Left in the Middle. Lekka i zarazem przebojowa rzecz z oficjalnym atestem "Oberst Poleca".

wtorek, 8 marca 2016

Recenzja: Katie Melua - Call Off the Search

Co tu się dzieje panie blogerze? Przecież pani Katie Melua jest znana całkiem. A masz pan tu napisane jak byk "tutaj będą się pojawiać płyty nieznane/mało znane/niedocenione". Dobra jest. Po pierwsze – to mój blog, więc zasady się mogą zmieniać nawet codziennie. Po drugie – Katie stała się w naszym kraju znana dopiero po wydaniu drugiej płyty ("Piece by Piece"). A ja przymierzam się do opisania debiutu. A po trzecie – to moja muzyczna miłość i przecież jakby to wyglądało gdybym nic tu o niej nie napisał. No ogólnie słabo, mówiąc zwięźle. Dobra, jedziemy z tym makaronem.

Na samiuteńkim wstępie czuję się zobowiązany do małego wyjaśnienia. Jakimś cudem Katie Melua towarzyszy mi od prawie początków mojego ogarniania muzyki jako takiej. Pierwsze, honorowe i dożywotnio otulone uwielbieniem miejsce należy niezmiennie do Queen. Trzecie – do Marillion. Wydawałoby się, że Kasia w tym towarzystwie pasuje jak pięść do majonezu (jedno do drugiego na pewno nie pasuje, sprawdzałem). Jednak te zespoły/wykonawcy to moja osobista Trójca/Trio/Triumwirat. Muzyczne korzenie, początek a nawet Początek, wszystko do czego wszytko inne jest porównywane. No, czyli rozumiemy się? Dobra, teraz już na serio jedziemy z makaronem.

W pierwszym słowie mógłbym napisać czemu Katie Melua to najlepsza rzecz, jaka zdarzyła się ever. Niemniej w późniejszych fragmentach onanizm wyżej (czy tam niżej) podpisanego i tak osiągnie level over 9000, więc może się ograniczę do napisania standardowego wstępu co, jak i gdzie. Katie pochodzi z Gruzji, nie lubi Putina, w oryginale nazywa się Ketevan, śpiewała z połową Queen, stworzyła jedną z najlepszych miłosnych piosenek w historii świata (9 milionów rowerów) i od dwóch płyt nie może się przebić na Liście Przebojów Programu Trzeciego (która to – swoją drogą – zaczyna niepokojąco ssać). Mniejsza. Osobiście żadnej innej kobiałki nie stawiam wyżej. Kate Bush uwielbiam – ale to już inny rodzaj uwielbienia. Lisa Gerrard mnie przeraża, więc się jej trochę bardziej boję niż kocham. Katie kocham za to od czasów The House – czyli od 2010. Debiut dokupiłem chyba prawie na końcu poznawania jest dyskografii, ale koniec końców stawiam Call Off the Search prawie najwyżej. Dlaczego? Postaram się w kilku najbliższych linijkach przedstawić.



Ok, ale przejdźmy do konkretów. Co jest na tej płycie takiego, że aż postanowiłem o niej napisać? Po pierwsze – niewinny urok. Katie jeszcze nie ogarnia tego całego muzycznego biznesu. Jakiś ziomek ją odkrył, zaprosił do studia i kazał śpiewać (Mike Batt jakby ktoś był ciekawy). Wyszło wspaniale (a jakże). Większość utworów płynie w średnio-wolnym tempie, czasami tylko nieznacznie przyśpieszając. Ktoś kiedyś napisał, że jej muzyka jest delikatna jak strumyczek. Bardzo dobrze powiedziane. Pani Melua nigdy nie miała jakiegoś niesamowicie mocnego głosu (chociaż miała momenty), wysokie rejestry są jej ogólnie obce. Katie stawia raczej na delikatny i ulotny klimat. Na tej płycie próżno szukać wyszukanych aranżacji, piszczących syntezatorów i dzikich solówek. Jest akustyk, jakaś delikatna perkusja, pląsający bas i od czasu do czasu jakieś smyczki. Przez cały czas na pierwszym planie jest jej głos. Oczywiście trzeba wspomnieć, że w tej całej swojej delikatności KM nie zapomniała o melodiach. Są urocze, co będę mówił. Blame It on the Moon, Belfast (Penguins and Cats) czy I Think It's Going to Rain Today to rzeczy, za które twórca tego wspaniałego bloga może się dać pokroić tu i teraz.

Na debiucie Katie niezbyt często brała na siebie obowiązek pisania utworów. Znalazły się tu 4 covery, 6 utworów autorstwa Mike'a Batta i zaledwie 2 kawałki autorstwa Gruzinki. Mało, zwłaszcza że jeden z nich (Faraway Voice) to przyjemny, ale łatwo wypadający z głowy hołd dla zmarłej w 1996 roku Evy Cassidy. Na szczęście drugi utwór napisany (i to naprawdę wspaniale) przez Katie – Belfast – wypada już o niebo lepiej i jest jednym z diamencików obecnych na Call Off the Search. Warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o Mike'u bo to ciekawy przypadek pisarza piosenkowego. Z jednej strony na tej płycie trzyma dobry poziom, będąc autorem raczej tych najlepszych utworów, z drugiej – są płyty Katie, gdzie jest twórcą absolutnych zapychaczy a nawet potworków (The Walls of the World ;____:). Jednak należy sprawiedliwie mu oddać, że spod jego palców wyszło kilka solidnych singli, na czele z Nine Million Bicycles.



Jeśli już jesteśmy przy kwestii najlepszych i najgorszych rzeczy na płycie to do tej pierwszej grupy ogólnie zaliczyłbym prawie cały album. Jednak, jeśli już ktoś by mnie targał po asfalcie wyłożonym płytami Nickelback i kazał powiedzieć co tu jest najgorszego, to z ciężkim sercem postawiłbym na Learnin' the Blues. Utwór, który był śpiewany przez Sinatrę oraz Ellę Fitzgerald przy udziale Armstronga, tutaj wypada dość blado i bezpłciowo. Spowolniony, na siłę rozciapany i ogólnie takie za ciepłe kluchy. Ktoś może powiedzieć, że twórczość Katie to cała się składa z takich ciepłych kluch i ten cover nie stanowi żadnego wyjątku. Pędzę z wyjaśnieniem. Po pierwsze – grzecznie tłumaczę, że to nieprawda i takie jest oficjalne stanowisko. A po drugie – w mojej opinii jeszcze tylko jeden utwór może podejść pod takie odczucia, czyli Blue Shoes z następnej płyty. Reszta to piękno (z wyjątkiem prawie całej Secret Symphony z 2012, która IMO w ogóle nie powinna mieć miejsca).
Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął się ustawienia wszystkich utworów z albumu w zgrabny ranking. Każdy lubi rankingi. Poza tym robią iluzję dłuższego tekstu i ładnie wyglądają w układzie strony. Do rzeczy:

12. Learnin' the Blues – jak wspominałem, średnio udany cover.
11. Faraway Voice – jako hołd sprawdza się optymalnie, ale na płycie jest tą kroplą, która może przegiąć u niektórych pałę goryczy.
10. Lilac Vine – w oryginale całkiem znany utwór. Na CotS robi przyjemne wrażenie. Niemniej co z tego, skoro kompozycje z pozycji wyższych to jest klasa wyżej. Co najmniej.
9. Mockingbird Song – czyli piosenka o droździe. Swoją drogą całkiem humorystyczna i urocza. Długo nie doceniałem.
8. My Aphrodisiac Is You – lubię, ale – ze względu na tematykę – dość długo nie pasował mi tutaj ten kawałek. Co nie przeszkadzało mi wesoło sobie go podśpiewywać (jak nikt nie słyszał, oczywiście). Jest solo na gitarze, co jest dość rzadkie w całej twórczości Katie.
7. Call Off the Search – tytułowy numer to samo piękno. Bardzo subtelny i ulotny. Idealny otwieracz dyskografii.
6. The Closest Thing to Crazy – świeczki i ciepły kaloryfer. Na Wyspach był to kamień milowy i pierwsza rzecz, którą tamtejsi ludzie pokochali. Uwielbiam się przy nim nudzić.
5. Crawling Up a Hill – najlepszy cover na płycie. I przy tym najżywszy utwór w ogóle. Jedyny moment, kiedy gitara elektryczna daje o sobie wyraźniej znać. Nie powiem, że jest skocznie – ale na pewno jest przyjemnie i znam ludzi (przyrzekam, znam!), którzy ze wszystkich Katie, tą lubią najbardziej.
4. Tiger in the Night – znowu świeczki. I ciary w oczach. Esencja i rzecz definiująca to, czym utwory Katie są.

(podium, żarty się skończyły. Teraz się skupcie razy dwa)

3. Blame It on the Moon – cudowna melodia, która płynie i razem z klimatem tworzy bardzo osobistą i chwytającą mnie za serduszko kompozycję. Jedna z trzech rzeczy na albumie, za którą mogę dać się pokroić (a nawet doprawić, o!). Dodam jeszcze, że jest to ulubiona piosenka Katie z tego albumu. Zna się.
2. I Think It's Going to Rain Today – najprostsza rzecz na płycie. Klawisze, jakiś pogłos na wokalu i tyle, coś tam w tle i tyle. Zawsze sobie wyobrażałem jakiś pusty, stary dom, salon na środku i Katie przy fortepianie. Idealnie.
1. Belfast (Penguins and Cats) – utwór z podójnym dnem. Pingwiny to Protestanci. Koty to Katolicy. Belfast to...cóż, Belfast. Szybkie przypomnienie historii i już wiadomo o co chodzi. A przy okazji to fantastyczna kompozycja, z delikatną melodią i solidną aranżacją. Najlepszy moment debiutu i jednen z lepszych w ogóle ever.
Z rzeczy mniej istotnych, ale na tyle ważnych że nikt się nie obrazi jeśli o tym wspomnę. Bardzo podoba mi się okładka tego wydawnictwa. I to wcale nie dlatego, że jest zdjęcie Katie (która swoją drogą jest 10/10, jakby ktoś nie widział). Prosta kompozycja, ale właściwie mówi wszystko o zawartości muzycznej. Kasia jest w centrum. I gitara. Reszta – z całym szacunkiem dla muzyków towarzyszących – mogłaby dla mnie nie istnieć. 



Co tam jeszcze trzeba zawrzeć w prawilnych recenzjach płyt? Nie mam pojęcia, jestem tylko zwykłym, samozwańczym internetowym pisarczykiem. Może podsumowanie, co?

Należałoby postawić sobie na końcu zasadnicze pytanie – dla kogo jest ta płyta? Jak wszystko opisywane na tym blogu – dla ludzi z duszą. Co to nie potrzebują do dobrej zabawy superszybkich solówek, bębnów i najwyższych rejestrów. No i wiadomo. Jak szanujecie Nine Million Bicycles czy Spider's Web to obok debiutu tej pani (już niestety nie panny :((() nie możecie przejść obojętnie. Albo może, ale wtedy to niech do mnie się już więcej nie odzywa.


niedziela, 28 lutego 2016

Recenzja: Julia Holter - Have You in My Wilderness

Julia Holter z pozoru wydaje się być całkiem podobna do Emilie Simon. Też sama pisze, gra na wszystkim i też jest porównywana do (między innymi) Kate Bush. Co do tego ostatniego to nie wiem jak na innych płytach, ale na "Have You in My Wilderness" tego nie słychać. Raczej bym widział podobieństwa do Cocteau Twins. Bo i jest onirycznie a dużo dobra ma miejsce gdzieś tam w tle. Pani Julia wydaje się lubować w wolnym tempie, kawałki rozpędzają się bardzo powoli – albo i nawet w ogóle się nie rozpędzają – i wydają się być idealne do poduszki (mokrej, zalanej łzami).

Tak sobie słucham i słucham i mam wrażenie, że JH nie potrafi być wesoła. Smutne syntezatory, smutne smyczki. Jakby było tu użyte banjo, pewnie też byłoby smutne. Jak pierwszy raz usłyszałem początek Everytime Boots to pomyślałem, że znowu jakaś reklama mi się wpierniczyła na Spotify. A to Julia takim śmieszkiem się okazała. Radości jest tu może co biedny, bez jednej łapki kotek by napłakał, ale pani Holter bez dwóch zdań zaszalała w tym kawałku. Tak to jest – gdy jedni szaleją, bo muszą uciekać potem na Maltę. Są też i tacy, którzy jak szaleją to człowiek jest przekonany, że "o, w końcu wzięła leki".

Niewprawione ucho nie usłyszy tu zbyt wiele różnorodności. Jakby tak wziąć i porozcinać poszczególne kawałki na kawałki (haha, to dobre) i je losowo pozszywać to w większości nie dałoby się połapać że fragmenty są z różnych rzeczy. Rozrywkowość na tym traci (tyle, że kto szuka takich rzeczy, sięgając po płytę Julie), ale klimat na tym zyskuje. Uczciwy muzyczny deal.

O, teraz sobie pomyślałem, że momentami utwory na tej płycie rzeczywiście przypominają twórczość Kate Bush. Ale tą późną, spokojniejszą Kate. Taką z "50 Words for Snow". Najbardziej chyba w "Vasquez". W innych kompozycjach troszkę mniej, co nie zmienia faktu, że od czasu do czasu inspiracja panią Kasią jest całkiem wyraźna. Nawet nie będę już wspominał o innych smędzących kobiałkach, których Julia Holter przypomina.

Teksty to oczywiście kolejny powód do łez. Są dołujące, trochę tajemnicze, niejednoznaczne. Smutna miłość, smutne wszystko. Opuśćmy ten akapit zanim poziom smutku osiągnie ten, który został osiągnięty po meczu Polska-Czechy na Euro. Damn, i już mi podwójnie smutno ;__:

Na koniec warto wspomnieć co może się na tej płycie nie podobać. Znaczy oprócz tego dołującego klimatu, który na pewno dla niektórych może być nie do zniesienia. Drugą taką przywarą albumu może być – cóż – wokalistka. Ma dość irytującą manierę. Ciężko to pisać, a jeszcze ciężej wyobrazić sobie nie słysząc jej nigdy. Opisałbym to jako takie niewyraźne wypluwanie niekórych słów. Chociaż może raczej nie niewyraźne, ale takie dość niechlujne. Sam nie mogę się zdecydować czy bardziej to uwielbiam czy bardziej mnie odrzuca.

Dla kogo jest ta płyta? Jeśli lubisz smuteczkować w samotności/lecisz na klimat w muzyce/Twoim idolem jest Ted Buckland ze Scrubsów ("Cherish the pain, Ted. It means you're still alive") to będziesz się czuł jak w domu. Jeśli jednak jesteś włochatym twardzielem, który upuszcza jedną, męską i absolutnie nie będącą powodem do wstydu łezkę tylko przy Mistreated Deep Purple – no cóż – Julia nie jest dla Ciebie. Szanuję takich ludzi, ale może już lepiej sobie stąd wyjdź. I tak już mi nabiłeś wejście.  


poniedziałek, 22 lutego 2016

Recenzja: Emilie Simon - The Big Machine

Jak można zadebiutować na tym blogu, jeśli nie inaczej niż piosenkarką absolutnie nieznaną w Polsce, na dodatek pisząc o ogólnie najsłabszej jej płycie? Mniam.

Emilie Simon - kto to w ogóle jest? Multiinstrumentalistka, producentka i Francuzka. Śpiewa głównie w ojczystym języku, ale nie stroni też od angielskiego. Jak do tej pory wydała 6 płyt. Jedno dzieło (Végétal), jeden OST (La marche de l'empereur - ten album zdobył w Polsce nawet jakąś tam popularność, jako jedyny), jeden debiut (hoho, doprawdy?) i 3 inne płyty, które wydają się nieznacznie słabsze od 3 wyżej wspomnianych.
Ach, bym zapomniał o chyba najważniejszej kwestii, czyli co to w ogóle za muzyka, panie? Pop z tych ambitniejszych, delikatna elektronika a wszystko obtoczone delikatnym wokalem, nawet momentami zbyt dziecinnym dla ignoranckiego ucha. Ktoś gotowy? No to jazda, jazda Emilie Simon.

Recenzja płyty tej pani po polsku to zdecydowanie rzecz, której brakuje w Internecie. Pozwolę sobie nadrobić. Tyle słowem wstępu do części właściwej.

Ocena jak i ogólna opinia na temat tej płyty spowodowała, że podchodziłem do tej płyty jak do przysłowiowego jeżozwierza. Niepotrzebnie. Jasne, nie ma tutaj takiego uroku jak na debiucie czy Végétal, ale nadal jest tu wystarczająco dużo materiału, żeby uznać tą płytę za - co najmniej - niezłą. Ciekawe melodie, nieszablonowe aranżacje i kilka zapożyczeń z twórczości innych śpiewających pań sprawia, że The Big Machine to rzecz godna uwagi dla Poszukiwaczy Zaginionej Arki Nieszablonowych Dźwięków.

Całość dla mnie dość mocno przypomina taką radośniejszą siostrę Franky Knight. Dużo elektroniki, ale też "analogowe" brzmienie klawiszy, które robi naprawdę uroczy klimat w takich kompozycjach jak Ballad of the Big Machine czy Nothing to Do With You (toż to kawałek brzmiący jak trochę tylko "unowocześniona" Kate Bush). Przy pierwszym kontakcie ta płyta nie porwie. No nie ma bata. Jednak przy dłuższej znajomości można odkryć, że utwory tu wydane spowodują, że nóżka potupie, mózg przełączy się w tryb Uroczej Nostalgii a sama Emilie w końcu dotrze do co wrażliwszych serduszek.

Jeśli - Drogi Czytaczu - dotarłeś aż tutaj, uznałem że należy się nagroda. I to nie nagroda w stylu "dzięki, że przeczytałeś, jesteś naprawdę super!" ale Nagroda nie w kij dmuchał! Otóż proszę klika absolutnie najciekawszych utworów z tej płyty wg mojej skromnej osoby. Nagroda godna królów, prawda? (proszę, zostań ;__;)  Idąc chronologicznie - Rainbow, Nothing to Do With You, Ballad of the Big Machine oraz Rocket to the Moon. Jak płyta z takimi rzeczami może mieć jakąś śmieszną średnią w stylu 3.26 na RYMie? Najpewniej to krajanie ES się wzięli i zdenerwowali, że pani ta śmiała po raz pierwszy (i jedyny jak na razie) wydać płytę w całości po angielsku. Jako że mój czołg ma więcej biegów do przodu niż do tyłu i mogę nie rozumieć toku rozumowania tego dumnego narodu, to muszę stwierdzić że absolutnie mi to nie przeszkadza. (errata na szybko: w utworze "Fools Like Us" pojawia się język francuski, ale na krótko, więc żądza języka nie była satysfakcjonująca jak zgaduję.

Czy warto zacząć znajomość z Emilie Simon od tej płyty? Absolutnie nie. Jeśli jednak czytając te wypociny pomyślałeś sobie "hm, ten człowiek z internetu może zmienić moje muzyczne życie" to nalegam wręcz. Weźże człowieku słuchawki, poszukaj na jakimś Spotifaju czy Jutubie płyt tej pani i spróbuj. Może jesteś tym jednym promilem ludzkości, który Się Zna.

PS: The Big Machine nie ma na Spotify. Za to jest reszta. Jestem okrutny i nielogiczny. Pozdrawiam.