wtorek, 15 listopada 2016

Relacja: Katie Melua - Wrocław, 13 listopad 2016.


Jak mówi stare rzymskie przysłowie: "Życie jest za krótkie, żeby po raz kolejny przegapić koncert Katie". Jest w tym wiele mądrości - w okresie swojego uwielbienia do tej artystki przeszły mi koło nosa co najmniej dwa jej koncerty w Polsce. Kiedy tylko dowiedziałem się, że w listopadzie zagra w oberstowej stolicy kultury, czyli we Wrocławiu właściwie od razu poleciałem kupić bilet, bo do trzech razy sztuka czy coś.

Wiadomo było od dawna, że trasa będzie promowała najnowszą płytę Katie "In Winter". Mi osobiście przypadła do gustu, co jest do sprawdzenia w którymś z poprzednich wpisów na tym fantastycznym i poczytnym blogu. Inne recenzje nie były do końca tak entuzjastyczne, ale ani przez moment nie żałowałem, że setlista będzie zdominowana przez materiał nagrany z żeńskim chórem z Gori.

Osobiście udało mi się zdobyć całkiem fajne miejsce z prawej strony sceny. Fajne, bo miejsce na prawo ode mnie było już droższe, a widoczność była właściwie perfekcyjnie taka sama. How cool is that? Zaopatrując się wcześniej w super oficjalny i super za drogi, ale nie ważne Przewodnik po Trasie zająłem swoje miejsce między typową nauczycielką polskiego a przyszłą beneficjentką programu 500+ i w początkowym stadium Ciar grzecznie czekałem na rozpoczęcie. Wtem! na scenie pojawił się chór a razem z nimi pani obcięta na krótko. Wait a fukin' minute, czy to Kasia? Uf, jednak nie - to była tylko pani dyrygująca. Ulżyło mi, bo Kasia bez swoich długich włosów nie zasłużyłaby na moją bezinteresowną miłość tak naprawdę to nie. Wstęp, czyli The Little Swallow (Shchedryk) zabrzmiał bez kozery fantastycznie łamane przez fenomenalnie. Już na albumie było super, jednak na żywo to nie było porównania. Warto tutaj wspomnieć, że udźwiękowienie było bardzo dobre - głosy chóru zdawały się być niemożliwie wręcz perfekcyjne i gdybym nie wiedział, to pomyślałbym że to jakiś playback czy inne czary.


Sama Katie nie kazała na siebie długo czekać, bo już po minucie zjawiła się na scenie w 10/10 białej koronkowej sukience. Było dobrze, a miało być jeszcze lepiej. Po tym zgrabnym, ale dość krótkim wstępie pani Melua oznajmiła, że koncert będzie podzielony na dwie części. Pierwsza to zaprezentowanie całej płyty In Winter z nieprzerwanym wsparciem chóru. Druga natomiast to bardziej różnorodny wybór utworów z jej poprzednich płyt.

I tak zabrzmiały utwory zaczynając od River a kończąc na O Holy Night. Wszystkie brzmiały dobrze, ale moje serduszko i zwycięstwo w tej fazie koncertu zgarnęły dwa utwory - Dreams on Fire oraz All-Night Vigil-Nunc Dimittis. Pierwszy, bo zabrzmiał dużo lepiej niż na płycie. A to z powodu doskonalszego i bardziej chwytającego wokalu Katie. Drugi, bo już od chwili gdy przesłuchałem wersję albumową wiedziałem, że czynnik koncertowy uczyni z tej kompozycji rzecz wielką. Dodatkowo, mam wrażenie że zaprezentowana tu wersja była nieznacznie rozszerzona względem tego, co znalazło się na In Winter.

Po pierwszej odsłonie nastąpiła przerwa, która trwała wieczność (czyt. 20 minut). To był dobry moment dla ludzi, którzy: a) mieli słaby pęcherz i nie ogarnęli taktycznej wizyty w toalecie przez koncertem jak autor tego wpisu b) nie ogarnęli, że płyt się na koncertach nie kupuje, bo to rozbój c) musieli sprawdzić czy nie ma ich po drugiej stronie obiektu d) musieli zrobić zdjęcie na fb.

Druga część zaczęła się od coveru Johna Mayalla, czyli żywiołowego Crawling Up A Hill z pierwszej płyty Katie. Potem było trochę innych utworów innych artystów, trochę własnego materiału. Nie obyło się też oczywiście bez absolutnych przebojów pokroju Nine Million Bicycles czy Spider's Web. Oba utwory uwielbiam, a obecność tego drugiego to małe zaskoczenie, bo wcześniej Katie nie grała tego utworu. Przy czym był on chyba najlepszym momentem tamtego wieczoru w ogóle, bo autentycznie zaatakowała mnie taka fala ciar, że bałem się że wywołam poród u pani obok. Był jeszcze cudowny Belfast czy chwytający za gardło The Closest Thing to Crazy. 



Obowiązkowo trzeba wspomnieć, że oprócz Katie i chóru na scenie znalazło się miejsce zaledwie dla dwóch muzyków - basisty Tima Harriesa oraz klawiszowca Marka Edwardsa. Z jednej strony robiło to kameralny klimat, lecz z drugiej nie obraziłbym się za gitarzystę czy perkusistę.

Są takie chwile, które chciałoby się wziąć i zamknąć w magicznym pudełeczku, żeby można było do nich stale wracać. Niestety, naukowcy wolą zajmować się pierdołami pokroju leku na katar czy autami o napędzie wodnym. A koncert ten chyba już na zawsze pozostanie w moich wspomnieniach na miejscu przeznaczonym dla najlepszych momentów ever. Mimo braku tego na pewno łatwego w stworzeniu magicznego pudełeczka.

PS: wydaje mi się, że idąc na koncert, każdy z widzów liczy na to, że to właśnie ich koncert będzie inny i wyróżni się w jakiś sposób spośród innych na tej trasie. Czy to wokalista wejdzie po pijaku na głośnik i techniczny będzie próbował go ściągnąć czy to basiście pękną gacie w połowie koncertu. Na koncercie z 13 listopada nic takiego nie miało miejsca. Za to - zapowiadając jeden z utworów - Katie maksymalnie uroczo i niespodziewanie dokonała aneksji mojego serduszka kichnęła. Fajne to było.

środa, 9 listopada 2016

Recenzja: Gwen Stefani - This Is What the Truth Feels Like


Gwen to Gwen. Uwielbiam ją z zespołem - mimo, że No Doubt zdaje się, totalnie się ostatnimi czasy pogubili. Jej solowe oblicze właściwie też lubię. Jasne, czasami wędruje ona totalnie - TOTALNIE - nie w moje rejony, ale jest kilka rzeczy w jej dyskografii, które z niezrozumiałych przyczyn uwielbiam i mam je na mojej krótkiej liście kobiałek na Spotify. Bardzo się zdziwiłem, że jakimś cudem udało mi się przegapić jej kolejną płytę, czyli This Is What the Truth Feels Like.

Tego rodzaju muzyka ma to do siebie, że jest ogólnie dość grząskim gruntem. Z jednej strony zdarza się jakiś całkiem olśniewający i komercyjny pop, bezczelnie nastawiony na hahahahahajs (np. Lana del Rey i jej debiut - ten drugi). Z drugiej strony rynek zalewany jest hektolitrami bardzo komercyjnego i bardzo wkurzającego popu - patrz: to co leci na RMFach czy kurde Eskach.

Nowa Gwen siedzi mniej więcej po środku. Z jednej strony większość płyty bardzo przyjemnie wchodzi, kilka refrenów jest naprawdę przyjemnych - z drugiej, jest tu parę minut muzyki za którą się wstydzę i smutno mi, że musiałem (czy tam chciałem) jej słuchać.Niemniej największą zaletą This Is What the Truth Feels Like jest nadal dobry i nadal charakterystyczny wokal Gwen Stefani. Nie wiem ile tam jest łatania a ile prawdziwych zgłosek, ale muszę przyznać, że na moje ucho całkiem nieźle i naturalnie się tego słucha.

Jeśli jacyś fani No Doubt liczyli, że na tej płycie znajdzie coś w tamtym klimacie to niestety zawiodą się tak samo mocno jak fani solowej Gwen, którzy zawsze się ślinią do The Sweet Escape czy What Are You Waiting For? Ci pierwsi najpewniej nie usłyszą tu ani pół gitary czy w ogóle żywych instrumentów - ci drudzy muszą się pogodzić z faktem, że tak jak nie wchodzi się do tej samej rzeki, tak samo nie pisze się dwa razy popu zahaczającego o wyśmienitość.

Co do innych wartych wspomnienia rzeczy to wypada napisać, że idealnie wpisuje się w aktualne trendy. Żaden (powtarzam, żodyn!) kawałek nie przekracza nudnych 4 minut. Przeważają singlowe 3 i pół minuty. Mimo mojej przychylności i ogólnej pobłażliwości takie rzeczy jak Naughty czy Red Flag mogłyby wpaść do otchłani razem z Balrogiem. No, po prostu nie. No i nie ma co się oszukiwać - jest tu też parę wiader (ilość porównywalna z tapetą, którą musi na siebie wrzucić Gwen żeby wyglądać tak, jak za czasów Don't Speak) banału, który w żadnym stopniu nie wyróżnia tej płyty.

Na szczęście jest tu troszeczkę fajnych rzeczy, jak na ten przykład Misery czy Truth. Inne rzeczy też brzmią nieźle. Serio, mogło być gorzej.