niedziela, 27 marca 2016

Recenzja: Tanita Tikaram - Closer to the People


Na samym wstępie chciałem – w oparciu o ciocię Wikipedię – napisać kilka krótkich słów wstępu o recenzowanej tu pani. Tyle że przeczytałem i ogólnie się pogubiłem. Bo jej matka pochodzi z Malezji, ojciec ma hindusko-fidżyjski korzenie, ale służył w armii brytyjskiej. Sama Tanita jest Angielką, ale urodziła się w Niemczech. Jeśli nadal macie ochotę w to brnąć to zapraszam, może będzie ciekawiej.

Od razu zaznaczę co by nie było wątpliwości – nie znajdziecie tu kompletnie nic, co mogłoby być drugim Twist in My Sobriety. Ani nawet trzecim. Czyli hitów nie ma. Na pocieszenie mogę napisać, że płyta brzmi dokładnie tak, że na pewno była albo będzie płytą tygodnia w Trójce. Nie jest to opinia totalnie od czapy, bo przyrzekam, że Piotr Baron już z dwa razy puszczał kawałki z tej płyty w swojej audycji. Jednych to może zachęcić, innych zniechęcić, bo PR3 ostatnio lubi się przyklejać do dziwnych rzeczy, ale co tam – jedziemy z makaronem.
Tanita na tej płycie poszła bardzo mocno w jazz podszywany bluesem. Od czasu do czasu zdarzają się nawet jakieś budżetowe orkiestracje, które jednak brzmią bardzo dobrze i z pewnością urozmaicają Closer to the People. Jednak fani stonowanych dźwięków i delikatnie płynących wokali również znajdą na albumie coś dla siebie. Dzięki takiej mieszance słuchacz raczej nie zmęczy się formułą, bo jest ich tu kilka. 

Bardzo często albumu są konstruowane wedle starego i dobrego schematu: na początek killer, czyli coś co pewnie wyjdzie na singlu i zostanie wizytówką płyty, później troszkę mniej chwytliwe, ale nadal solidne i wpadające w ucho numery, a na samym końcu zapychacze, mające na celu dobrnięcie do 40 minut materiału. Im później pojawiają się takie kawałki tym lepiej. U niektórych zdarzają się już od razu od 5, 6 utworu a wtedy jest mi smutno (Ultraviolance Lany del Rey to klasyczny przykład – połowa bajeczna, druga połowa słaba jak barszcz ze skarpet). U innych są to dwie, albo trzy ostatnie rzeczy. Closer to the People wpisuje się raczej w ten drugi schemat. Zaczyna się wyśmienicie. Otwieracz, czyli Glass Love Train to chwytliwy, solidnie zaaranżowany utwór, napędzany przyśpieszonym i delikatnie zmodyfikowanym motywem z Cloudbusting Kate Bush. I ten kawałek jest dla mnie najjaśniejszym momentem płyty i z pewnością będę do niego wracał. Doceniam jeszcze The Way You Move. Nie dość, że brzmi jak jakiś standard ze starych czasów, to chórki robią tu piękną robotę, a czasami odzywa się zaprawdę powiadam bardzo dziarska i przebojowa trąbka. Obok otwieracza, rzecz która stanowi o sile płyty. Jest jeszcze utwór tytułowy. Na plus ozdobniki jak żywo wyciągnięte z płyty stricte jazzowej i pewna nienachalna filmowość.
Poziom spada niestety gdzieś po Gris Gris Tails i raczej się nie podnosi. Jeszcze The Dream of Her daje radę za sprawą gęstego klimatu, ale później to średnio polecam. Nie chodzi o to, że jest jakoś źle, ale po prostu skończyły się środki, które na pierwszej stronie dodawały utworom charakteru i pozwalały jakoś zostać w głowie. Szkoda, bo płyta trwa tylko 35 minut i naprawdę fajnie by było, jakby pani Tanita wycisnęła z każdej minuty wszystko co się da. Nie udało się.

Mimo to, naprawdę polecam Closer to the People, bo momenty są. Pierwsza część płyty jest bardzo dobra. Na tyle, że jeśli druga prezentowała by podobny poziom, to tu i teraz stawiałbym ją w ciemno w absolutnej czołówce na koniec roku. Poza tym to pierwszy tak świeży album, który tu sobie po cichutku recenzuję, więc trochę ego mi wzrośnie jak powiem „idźcie i kupujcie, póki świeże”. Ale najpierw sobie lepiej sprawdźcie czy wyżej wymienione hajlajty Wam podchodzą.

wtorek, 15 marca 2016

Recenzja: Natalie Imbruglia - Male

Natalie Imbrublia jest osobą, którą nie trzeba zbyt długo przedstawiać. Jednocześnie praktycznie nie da się uciec od przytoczenia tytułu jej największego przeboju. No dobra, miejmy to już za sobą – Torn. Ogromny, z potężnym ładunkiem komercyjnym, przebój. Na Youtube na chwilę obecną ma prawie 73 miliony wyświetleń. I chociaż są zespoły czy wykonawcy, gdzie ich hity to tak naprawdę kity, które wałkowane przez komercyjne stacje radiowe straciły już dawno resztki swojego dawnego blasku, tak w przypadku Natalie to jej Magnum Opus (a właściwie nie jej, bo Torn to cover, oryginał należy do zespołu Ednaswap – dość szorstki i mniej przebojowy, ale warty wysłuchania). Dla mnie ten utwór to naprawdę dobra rzecz. Mam na tym punkcie mały odchył, przyznam, ale lekkość i przebojowość zawsze mnie kupuje jak paczkę żelków. Plus kilka fantastycznych fraz ("ilusion never changes into something real" to ciary) i fantastyczna gitara w outro. Niemniej pani Imbruglii zdarzyło się popełnić kilka innych niezłych rzeczy, a nie że tylko ten Torn i Torn. Jedną z nich jest płyta Male o której już za chwilę, za momencik będziecie mogli przeczytać. A żeby ciągle nie pisać o jej przeboju na "T", zamiast nazwy będę używał nazwy jakiegoś randomowego warzywa, o! Alem wymyślił :3



Natalie Imbruglia zadebiutowała w 1997 krążkiem "Left in the Middle". Koniem pociągowym z pewnością był Brokuł, ale uczciwie trzeba przyznać, że jest to przyjemny, chociaż niepozbawiony wad, kobiałkowo-popowy krążek. Potem bywało różnie, ale w tak zwanym międzyczasie udało jej się wypuścić kilka niezłych kawałków, a nawet jeden dość solidny i popularny singiel - Shiver (Counting Down the Days, 2005).

No i przyszedł rok 2015 i po 6 latach posuchy pani Imbruglia postanowiła wydać coś nowego. To znaczy nie do końca nowego, bo "Male" to zbiór coverów bez wyjątku. I na dodatek, utworów wykonywanych tylko i wyłącznie przez mężczyzn. Pomysł całkiem ciekawy, bo wymusza to trochę inne podejście do nagrywania i do innych rzecz, na których niestety się w ogóle nie znam (dlatego piszę tutaj, a nie na przykład na blogu Bizona </prywata>). Złośliwi powiedzą, że to takie chodzenie na łatwiznę, jak obiecanie ludziom 500zł przed wyborami. Może to i prawda, ale jak całkiem przez przypadek wyjdzie coś ciekawego to nie ma się co czepiać, nie? (nie, z tych pięciu stów nic dobrego nie wyjdzie akurat). A że Natalia to nie Beata to jedziemy dalej, będzie fajnie.

Ogólnie czytając inne recenzje tej płyty, spodziewałem się totalnego niewypału. Z ulgą i skromnością oświadczam, że ci ludzie się nie znają. Male może nie należy do najwybitniejszych płyt dekady z kobiałką na wokalu, ale jest tu kilka numerów, które dają radę. Pierwszy przychodzi od razu na otwarciu. Instant Crush to kompozycja Daft Punk. W oryginale przebojowa do bólu i z dyskotekowych zacięciem. Wersja proponowana przez Natalie jest bardziej "analogowa", jednocześnie dodająca coś od siebie. Sekcja rytmiczna uczciwie pracuje na chleb, w chórkach dokłada się jakiś pan a całość subtelnie opiera się na klawiszach. Ogólnie wersja warta poznania (Warta Poznań Pany!).
Cannonball Damiena Rice'a na płycie przypomina dość mocno wcześniejszą twórczość Natalie. Ładne akordy, ładne klawisze, ładne wszystko. Można tylko zarzucić, że całość nic nowego nie odkrywa i do niczego wybitnego nie zmierza.
The Summer dość średnio mi podchodzi, jeśli mam być szczery. Jest letnio, refren może się spodobać, ale całość pozbawiona jest uroku i duszy. A jeśli posłuchamy oryginału Josha Pyke'a to ogarniemy dlaczego. Te dwie wersje różnią się niewiele. Może jedynie Imbruglia śpiewa ciut optymistyczniej i na bliższy plan zostały przesunięte instrumenty perkusyjne.
I Will Follow You Into the Dark to moja ulubiona rzecz na Male. Pewnie za sprawą oryginalnego wykonania. Tutaj też jest ładnie. Jednak do jednego się przyczepię. Wprawdzie jako fan kobiałek jestem z definicji wielbicielem słodyczy, ale tutaj jest jej odrobinę za dużo. Tak o łyżeczkę od cukru. Co nie zmienia faktu, że jeśli miałbym polecić Wam najlepsi czytacze ever coś jednego z tej płyty, to byłoby to to (nie Toto, tylko to to – chociaż Hold the Line zawsze w sercu <3).
Potem przyznam bez bicia, poziom opada. Nie tak jak Stoch w tym sezonie, ale świat słyszał lepsze rzeczy, że tak dyplomatycznie powiem. Na szczęście całkowitej kiszki nie ma, bo bardzo fajnie wypadło Friday I'm In Love. Niezła synteza popu i redneckowego country. Także to bym pochwalił. Potem mamy cover Neila Younga – za którym ogólnie to średnio przepadam. Dlatego wersja Only Love Can Break Your Heart Natalie jakoś bardziej mnie grzeje. Ładny klimat, nieznacznie zmodyfikowane tempo i szczątkowa aranżacja w formie chyba tylko basu. Jako fan tego instrumentu zatwierdzam to jako dobra rzecz.



Ciężko mi wskazać kogoś palcem i powiedzieć "ej ziomek, spróbuj tej płyty, spodoba się". Raz, że to dość specyficzny typ kobiałkowej muzyki. Dwa, że połowa Male to takie kobiałkowe smędzenie. Poza tym może zniechęcać, że to płyta coverowa, więc w domyśle artysta poszedł na łatwiznę. Po trzecie – nie ma tu nic na poziomie Karczocha, albo chociaż Shiver. Niemniej wydaje mi się, że koniec końców warto poznać tę płytę. Chociażby po to, żeby przekonać się że w przypadku Australijki istnieje życie po przeboju.

PS: jeśli jednak macie ochotę na Klasyczną Imbruglię to delikatnie polecam jej debiut – Left in the Middle. Lekka i zarazem przebojowa rzecz z oficjalnym atestem "Oberst Poleca".

wtorek, 8 marca 2016

Recenzja: Katie Melua - Call Off the Search

Co tu się dzieje panie blogerze? Przecież pani Katie Melua jest znana całkiem. A masz pan tu napisane jak byk "tutaj będą się pojawiać płyty nieznane/mało znane/niedocenione". Dobra jest. Po pierwsze – to mój blog, więc zasady się mogą zmieniać nawet codziennie. Po drugie – Katie stała się w naszym kraju znana dopiero po wydaniu drugiej płyty ("Piece by Piece"). A ja przymierzam się do opisania debiutu. A po trzecie – to moja muzyczna miłość i przecież jakby to wyglądało gdybym nic tu o niej nie napisał. No ogólnie słabo, mówiąc zwięźle. Dobra, jedziemy z tym makaronem.

Na samiuteńkim wstępie czuję się zobowiązany do małego wyjaśnienia. Jakimś cudem Katie Melua towarzyszy mi od prawie początków mojego ogarniania muzyki jako takiej. Pierwsze, honorowe i dożywotnio otulone uwielbieniem miejsce należy niezmiennie do Queen. Trzecie – do Marillion. Wydawałoby się, że Kasia w tym towarzystwie pasuje jak pięść do majonezu (jedno do drugiego na pewno nie pasuje, sprawdzałem). Jednak te zespoły/wykonawcy to moja osobista Trójca/Trio/Triumwirat. Muzyczne korzenie, początek a nawet Początek, wszystko do czego wszytko inne jest porównywane. No, czyli rozumiemy się? Dobra, teraz już na serio jedziemy z makaronem.

W pierwszym słowie mógłbym napisać czemu Katie Melua to najlepsza rzecz, jaka zdarzyła się ever. Niemniej w późniejszych fragmentach onanizm wyżej (czy tam niżej) podpisanego i tak osiągnie level over 9000, więc może się ograniczę do napisania standardowego wstępu co, jak i gdzie. Katie pochodzi z Gruzji, nie lubi Putina, w oryginale nazywa się Ketevan, śpiewała z połową Queen, stworzyła jedną z najlepszych miłosnych piosenek w historii świata (9 milionów rowerów) i od dwóch płyt nie może się przebić na Liście Przebojów Programu Trzeciego (która to – swoją drogą – zaczyna niepokojąco ssać). Mniejsza. Osobiście żadnej innej kobiałki nie stawiam wyżej. Kate Bush uwielbiam – ale to już inny rodzaj uwielbienia. Lisa Gerrard mnie przeraża, więc się jej trochę bardziej boję niż kocham. Katie kocham za to od czasów The House – czyli od 2010. Debiut dokupiłem chyba prawie na końcu poznawania jest dyskografii, ale koniec końców stawiam Call Off the Search prawie najwyżej. Dlaczego? Postaram się w kilku najbliższych linijkach przedstawić.



Ok, ale przejdźmy do konkretów. Co jest na tej płycie takiego, że aż postanowiłem o niej napisać? Po pierwsze – niewinny urok. Katie jeszcze nie ogarnia tego całego muzycznego biznesu. Jakiś ziomek ją odkrył, zaprosił do studia i kazał śpiewać (Mike Batt jakby ktoś był ciekawy). Wyszło wspaniale (a jakże). Większość utworów płynie w średnio-wolnym tempie, czasami tylko nieznacznie przyśpieszając. Ktoś kiedyś napisał, że jej muzyka jest delikatna jak strumyczek. Bardzo dobrze powiedziane. Pani Melua nigdy nie miała jakiegoś niesamowicie mocnego głosu (chociaż miała momenty), wysokie rejestry są jej ogólnie obce. Katie stawia raczej na delikatny i ulotny klimat. Na tej płycie próżno szukać wyszukanych aranżacji, piszczących syntezatorów i dzikich solówek. Jest akustyk, jakaś delikatna perkusja, pląsający bas i od czasu do czasu jakieś smyczki. Przez cały czas na pierwszym planie jest jej głos. Oczywiście trzeba wspomnieć, że w tej całej swojej delikatności KM nie zapomniała o melodiach. Są urocze, co będę mówił. Blame It on the Moon, Belfast (Penguins and Cats) czy I Think It's Going to Rain Today to rzeczy, za które twórca tego wspaniałego bloga może się dać pokroić tu i teraz.

Na debiucie Katie niezbyt często brała na siebie obowiązek pisania utworów. Znalazły się tu 4 covery, 6 utworów autorstwa Mike'a Batta i zaledwie 2 kawałki autorstwa Gruzinki. Mało, zwłaszcza że jeden z nich (Faraway Voice) to przyjemny, ale łatwo wypadający z głowy hołd dla zmarłej w 1996 roku Evy Cassidy. Na szczęście drugi utwór napisany (i to naprawdę wspaniale) przez Katie – Belfast – wypada już o niebo lepiej i jest jednym z diamencików obecnych na Call Off the Search. Warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o Mike'u bo to ciekawy przypadek pisarza piosenkowego. Z jednej strony na tej płycie trzyma dobry poziom, będąc autorem raczej tych najlepszych utworów, z drugiej – są płyty Katie, gdzie jest twórcą absolutnych zapychaczy a nawet potworków (The Walls of the World ;____:). Jednak należy sprawiedliwie mu oddać, że spod jego palców wyszło kilka solidnych singli, na czele z Nine Million Bicycles.



Jeśli już jesteśmy przy kwestii najlepszych i najgorszych rzeczy na płycie to do tej pierwszej grupy ogólnie zaliczyłbym prawie cały album. Jednak, jeśli już ktoś by mnie targał po asfalcie wyłożonym płytami Nickelback i kazał powiedzieć co tu jest najgorszego, to z ciężkim sercem postawiłbym na Learnin' the Blues. Utwór, który był śpiewany przez Sinatrę oraz Ellę Fitzgerald przy udziale Armstronga, tutaj wypada dość blado i bezpłciowo. Spowolniony, na siłę rozciapany i ogólnie takie za ciepłe kluchy. Ktoś może powiedzieć, że twórczość Katie to cała się składa z takich ciepłych kluch i ten cover nie stanowi żadnego wyjątku. Pędzę z wyjaśnieniem. Po pierwsze – grzecznie tłumaczę, że to nieprawda i takie jest oficjalne stanowisko. A po drugie – w mojej opinii jeszcze tylko jeden utwór może podejść pod takie odczucia, czyli Blue Shoes z następnej płyty. Reszta to piękno (z wyjątkiem prawie całej Secret Symphony z 2012, która IMO w ogóle nie powinna mieć miejsca).
Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął się ustawienia wszystkich utworów z albumu w zgrabny ranking. Każdy lubi rankingi. Poza tym robią iluzję dłuższego tekstu i ładnie wyglądają w układzie strony. Do rzeczy:

12. Learnin' the Blues – jak wspominałem, średnio udany cover.
11. Faraway Voice – jako hołd sprawdza się optymalnie, ale na płycie jest tą kroplą, która może przegiąć u niektórych pałę goryczy.
10. Lilac Vine – w oryginale całkiem znany utwór. Na CotS robi przyjemne wrażenie. Niemniej co z tego, skoro kompozycje z pozycji wyższych to jest klasa wyżej. Co najmniej.
9. Mockingbird Song – czyli piosenka o droździe. Swoją drogą całkiem humorystyczna i urocza. Długo nie doceniałem.
8. My Aphrodisiac Is You – lubię, ale – ze względu na tematykę – dość długo nie pasował mi tutaj ten kawałek. Co nie przeszkadzało mi wesoło sobie go podśpiewywać (jak nikt nie słyszał, oczywiście). Jest solo na gitarze, co jest dość rzadkie w całej twórczości Katie.
7. Call Off the Search – tytułowy numer to samo piękno. Bardzo subtelny i ulotny. Idealny otwieracz dyskografii.
6. The Closest Thing to Crazy – świeczki i ciepły kaloryfer. Na Wyspach był to kamień milowy i pierwsza rzecz, którą tamtejsi ludzie pokochali. Uwielbiam się przy nim nudzić.
5. Crawling Up a Hill – najlepszy cover na płycie. I przy tym najżywszy utwór w ogóle. Jedyny moment, kiedy gitara elektryczna daje o sobie wyraźniej znać. Nie powiem, że jest skocznie – ale na pewno jest przyjemnie i znam ludzi (przyrzekam, znam!), którzy ze wszystkich Katie, tą lubią najbardziej.
4. Tiger in the Night – znowu świeczki. I ciary w oczach. Esencja i rzecz definiująca to, czym utwory Katie są.

(podium, żarty się skończyły. Teraz się skupcie razy dwa)

3. Blame It on the Moon – cudowna melodia, która płynie i razem z klimatem tworzy bardzo osobistą i chwytającą mnie za serduszko kompozycję. Jedna z trzech rzeczy na albumie, za którą mogę dać się pokroić (a nawet doprawić, o!). Dodam jeszcze, że jest to ulubiona piosenka Katie z tego albumu. Zna się.
2. I Think It's Going to Rain Today – najprostsza rzecz na płycie. Klawisze, jakiś pogłos na wokalu i tyle, coś tam w tle i tyle. Zawsze sobie wyobrażałem jakiś pusty, stary dom, salon na środku i Katie przy fortepianie. Idealnie.
1. Belfast (Penguins and Cats) – utwór z podójnym dnem. Pingwiny to Protestanci. Koty to Katolicy. Belfast to...cóż, Belfast. Szybkie przypomnienie historii i już wiadomo o co chodzi. A przy okazji to fantastyczna kompozycja, z delikatną melodią i solidną aranżacją. Najlepszy moment debiutu i jednen z lepszych w ogóle ever.
Z rzeczy mniej istotnych, ale na tyle ważnych że nikt się nie obrazi jeśli o tym wspomnę. Bardzo podoba mi się okładka tego wydawnictwa. I to wcale nie dlatego, że jest zdjęcie Katie (która swoją drogą jest 10/10, jakby ktoś nie widział). Prosta kompozycja, ale właściwie mówi wszystko o zawartości muzycznej. Kasia jest w centrum. I gitara. Reszta – z całym szacunkiem dla muzyków towarzyszących – mogłaby dla mnie nie istnieć. 



Co tam jeszcze trzeba zawrzeć w prawilnych recenzjach płyt? Nie mam pojęcia, jestem tylko zwykłym, samozwańczym internetowym pisarczykiem. Może podsumowanie, co?

Należałoby postawić sobie na końcu zasadnicze pytanie – dla kogo jest ta płyta? Jak wszystko opisywane na tym blogu – dla ludzi z duszą. Co to nie potrzebują do dobrej zabawy superszybkich solówek, bębnów i najwyższych rejestrów. No i wiadomo. Jak szanujecie Nine Million Bicycles czy Spider's Web to obok debiutu tej pani (już niestety nie panny :((() nie możecie przejść obojętnie. Albo może, ale wtedy to niech do mnie się już więcej nie odzywa.