niedziela, 23 lipca 2017

Recenzja: Lana del Rey - Lust for Life


Na wstępie pragnę zaznaczyć, że czuję do Lany del Rey całkiem przyzwoitą muzyczną sympatię. Całkiem niespodziewanie przekonałem się do jej światowego debiutu, czyli Born to Die. Był to pop na dość wysokim poziomie, z niezłymi melodiami i z pewną lekkością, która pozwalała wracać do tego albumu bez uczucia znużenia. Potem Lana wypuściła Ultraviolence. Do dzisiaj uznaję ją za bardzo dobrą płytę. I to nawet nie chodzi o twórczość kobiałkową. Zwyczajnie upodobałem sobie ten mocno bluesowy i ciężki wydźwięk albumu. A utwór West Coast do dzisiaj wydaje mi się całkiem wybitnym. Potem jeszcze wyszła płyta pt. Honeymoon. Bardzo słaba tak w ogóle. Nie wracam do niej, nie pamiętam dobrych momentów. Kiszka.

No dobra, ale czy nowe wydawnictwo Lany del Rey, czyli Lust for Love to powrót do dobrego grania? Nie. Smutno mi to pisać, ale przesłuchując ją ciężko mi znaleźć coś, co próbuje ją wyróżnić na plus. Na dodatek mam nieodparte wrażenie, że prawie cały materiał brzmi jak kontynuacja tego, co znalazło się na jej wcześniejszej, słabej płycie. Kompozycje są ciężkie i pozbawione dobrej melodii. Jasne, są może i lepsze momenty, które można skojarzyć z rzeczami z np. Ultraviolance ale nie dość, że jest ich mało to i tak są ledwo wyczuwalne, na granicy percepcji. 


Na pierwszych dwóch płytach Lana uczyniła z mruczenia do mikrofonu pewny rodzaj sztuki. Zgadzam się z tym, że po części wynikało to z braków warsztatowych tej wokalistki, jednak udawało jej się tworzyć przy tym całkiem przyzwoity klimat. Niestety, na najnowszej płycie sprzedaje się to już dość kiepsko. Wystarczy rzec, że najlepszą rzeczą z albumu jest kawałek tytułowy. I to głównie z tego powodu, że panna del Rey jest wspierana wokalnie przez kobiałkę z The Weeknd. Całość dzięki temu brzmi świeżo i jest to jeden z nielicznych promyczków radości na Lust for Love. No dobra, jeszcze In My Feelings brzmi nieźle. Refren ma nawet jakiś tam klimat starej Lany i jeśli miałbym wskazać coś godnego, to byłoby to właśnie to.


Tak w ogóle pełno na tej płycie duetów, bądź szeroko pojętych kolaboracji. Większość brzmi niestety jak przeciętna próba przyciągnięcia fanów z innych nisz muzycznych. Co to w ogóle za czasy, że raperzy są wrzucani wszędzie gdzie to tylko możliwe? Przecież te całe współprace sprowadzają się muzycznie właściwie do tego samego. Jakby odlanego z tej samej formy. Z pięciu utworów nagranych z innymi wykonawcami dobrze brzmi wyżej wspomniany utwór tytułowy i może od wielkiej biedy Beautiful People Beautiful Problems z gościnnym występem Stevie Nicks. Nic wielkiego, ale ten akurat duet brzmi dość naturalnie i przyzwoicie. 

Rozpaczliwie przeskakuję po albumie i szukam rzeczy fajnych. I bardzo kiepsko mi to idzie. Płyta Lust for Life jest w większości nudna, będąca krokiem w tym samym, kiepskim kierunku co Honeymoon i nie próbująca nawet w jakikolwiek sposób zafascynować słuchacza. Komercyjnie też przewiduję porażkę, bo próżno szukać tu przeboju, nadającego się na sympatyczny singiel. Rzadko mi się to zdarza, ale jest to płyta którą prawie w całości nie polecam i dość stanowczo odradzam. Dwa utwory to jest jednak za mało.

środa, 5 lipca 2017

Recenzja: Janelle Monáe - The ArchAndroid

Nie zawsze na tym blogu muszą się pojawiać miłe, przyjemne i zwiewne kobiałki. Zdarza mi się od czasu odbić w stronę dość prostego popu (Gwen Stefani) albo całkowicie przeciwnie - tak jak na przykład depresyjne klimaty z udziałem Julie Holter. Jednak jak żyje, chyba nigdy nie miałem okazję na mały flirt z muzyką R&B, tudzież z soulem. Proszę Państwa - oto Janelle Monáe.

Historia ta zaczęła się jak zazwyczaj się takie historie zaczynają - od RateYourMusic i Spotify. Najpierw patrzę, że średnia ocen nawet jakaś taka zachęcająca. Potem - już na własnym uchu - zarejestrowałem, że jest to muzyka, która okazyjnie może mi sprawić całkiem dużo radochy. Są to sytuacje z gatunku takich, których raczej nie przepuszczam.

Argumentem, który zadecydował, był chyba fakt, że muzyka zaprezentowana na The ArchAndroid jest radosna. Bezkompromisowo pędząca do przodu i koniec końców bardzo przyjemna dla ucha. Znaczny udział w tym ma z pewnością bardzo charakterystyczny i miło skrobiący po bębenkach tembr głosu pani Monáe. Dobrze sprawdza się w szybkich rapsach, dobrze w quasi-girlsbandowych numerach, przyzwoicie w spokojniejszych utworach i totalnie przebojowo w chwytliwych singlach (bądź rzeczach nadających się na single). Słuchając tego albumu z pewnością wokal nie jest tym, co jest w stanie zmęczyć. A już nawet na tym blogasku zdarzały się takie panie (Julia H. proszę się nie chować).

Czwarty akapit wydaje się dobrym, aby wspomnieć że The ArchAndroid jest albumem koncepcyjnym. Historia może i nie porywa (taki ogólnie banał o kobiecie-androidzie, miłości i innych typowych rzeczach), ale cieszy, że da się zauważyć należność między utworami na płycie. Znaczy, nie jest to jedynie skok na fanów ambitnej i poważnej muzyki. Jednocześnie nic nie stoi na przeszkodzie aby powyciągać co smakowitsze kąski i słuchać ich oddzielnie np. w samochodzie. Za to plusik.

No właśnie, skoro już o tym smakowitych kąskach mowa. Słucham tej płyty i słucham, ale nadal nie umiem się zdecydować co mi się tu właściwie najbardziej podoba. Z jednej strony czuję się porwany popowym i bardzo radosnym Faster, jednak nie zapominam o swoich muzycznych fetyszach i naprawdę mocno szanuję Oh, Maker. Dobrymi momentami są również rockowy i charakterny (mimo produkcji, o tym jednak później) Come Alive (The War of the Roses), nadający się na przebój Cold War czy też naznaczony elektroniką Wonderland. Dobrym towarem są też flirty z rapem, czyli Dance or Die oraz Tightrope (warto wspomnieć, że są to duety, niestety pseudonimy panów nic mi nie mówią).

Są też i momenty średnie, bądź też dość słabe. Ot, druga połowa albumu mnie trochę rozczarowała. Jest spokojniej, wręcz balladowo. Z tym że przybyłem tu kręcić zadem i tupać nóżką a nie grzecznie słuchać ballady w stylu BabopbyeYa (rzecz najdłuższa na płycie i niestety raczej najnudniejsza, tak się nie kończy albumów). Takie utwory jak Make the Bus czy Neon Valley Street też są z gatunku szybko wpadają, szybko wypadają. 

Oddzielny akapit i oddzielny zarzut dla produkcji, która nie wszędzie daje radę. Ubolewam, ale wokal ma momentami problemy z przebiciem się na pierwszy plan. Ponosi również totalną porażkę z rockerem Come Alive. Gitara powinna być tu głośna i charcząca. A zamiast tego jest grzeczna i trzymana w ryzach. Szkoda, tym bardziej że nawet z taką upośledzoną produkcją jest to kawałek bardzo dobry. Nie zrozumcie mnie źle - nie oznacza to że całości słucha się w niskim komforcie. Większość utworów dobrze się z tym odnajduje. Żal jedynie, że osoby odpowiedzialne za końcowy rezultat potraktowały wszystko z jednego produkcyjnego kopyta.

Podsumowując. The Archandroid to dobra płyta, z dużymi pokładami miodności i z kilkoma perełkami. Jeśli ktoś poszukuje płyty, która oferuje dużą odmienność wrażeń, eliminuje prawie w całości nudę i wykopuje za drzwi monotonię - propozycja Janelle Monáe z 2010 roku wydaje mi się całkiem dobrym pomysłem. Mimo nie wszędzie pasującej produkcji.