niedziela, 28 lutego 2016

Recenzja: Julia Holter - Have You in My Wilderness

Julia Holter z pozoru wydaje się być całkiem podobna do Emilie Simon. Też sama pisze, gra na wszystkim i też jest porównywana do (między innymi) Kate Bush. Co do tego ostatniego to nie wiem jak na innych płytach, ale na "Have You in My Wilderness" tego nie słychać. Raczej bym widział podobieństwa do Cocteau Twins. Bo i jest onirycznie a dużo dobra ma miejsce gdzieś tam w tle. Pani Julia wydaje się lubować w wolnym tempie, kawałki rozpędzają się bardzo powoli – albo i nawet w ogóle się nie rozpędzają – i wydają się być idealne do poduszki (mokrej, zalanej łzami).

Tak sobie słucham i słucham i mam wrażenie, że JH nie potrafi być wesoła. Smutne syntezatory, smutne smyczki. Jakby było tu użyte banjo, pewnie też byłoby smutne. Jak pierwszy raz usłyszałem początek Everytime Boots to pomyślałem, że znowu jakaś reklama mi się wpierniczyła na Spotify. A to Julia takim śmieszkiem się okazała. Radości jest tu może co biedny, bez jednej łapki kotek by napłakał, ale pani Holter bez dwóch zdań zaszalała w tym kawałku. Tak to jest – gdy jedni szaleją, bo muszą uciekać potem na Maltę. Są też i tacy, którzy jak szaleją to człowiek jest przekonany, że "o, w końcu wzięła leki".

Niewprawione ucho nie usłyszy tu zbyt wiele różnorodności. Jakby tak wziąć i porozcinać poszczególne kawałki na kawałki (haha, to dobre) i je losowo pozszywać to w większości nie dałoby się połapać że fragmenty są z różnych rzeczy. Rozrywkowość na tym traci (tyle, że kto szuka takich rzeczy, sięgając po płytę Julie), ale klimat na tym zyskuje. Uczciwy muzyczny deal.

O, teraz sobie pomyślałem, że momentami utwory na tej płycie rzeczywiście przypominają twórczość Kate Bush. Ale tą późną, spokojniejszą Kate. Taką z "50 Words for Snow". Najbardziej chyba w "Vasquez". W innych kompozycjach troszkę mniej, co nie zmienia faktu, że od czasu do czasu inspiracja panią Kasią jest całkiem wyraźna. Nawet nie będę już wspominał o innych smędzących kobiałkach, których Julia Holter przypomina.

Teksty to oczywiście kolejny powód do łez. Są dołujące, trochę tajemnicze, niejednoznaczne. Smutna miłość, smutne wszystko. Opuśćmy ten akapit zanim poziom smutku osiągnie ten, który został osiągnięty po meczu Polska-Czechy na Euro. Damn, i już mi podwójnie smutno ;__:

Na koniec warto wspomnieć co może się na tej płycie nie podobać. Znaczy oprócz tego dołującego klimatu, który na pewno dla niektórych może być nie do zniesienia. Drugą taką przywarą albumu może być – cóż – wokalistka. Ma dość irytującą manierę. Ciężko to pisać, a jeszcze ciężej wyobrazić sobie nie słysząc jej nigdy. Opisałbym to jako takie niewyraźne wypluwanie niekórych słów. Chociaż może raczej nie niewyraźne, ale takie dość niechlujne. Sam nie mogę się zdecydować czy bardziej to uwielbiam czy bardziej mnie odrzuca.

Dla kogo jest ta płyta? Jeśli lubisz smuteczkować w samotności/lecisz na klimat w muzyce/Twoim idolem jest Ted Buckland ze Scrubsów ("Cherish the pain, Ted. It means you're still alive") to będziesz się czuł jak w domu. Jeśli jednak jesteś włochatym twardzielem, który upuszcza jedną, męską i absolutnie nie będącą powodem do wstydu łezkę tylko przy Mistreated Deep Purple – no cóż – Julia nie jest dla Ciebie. Szanuję takich ludzi, ale może już lepiej sobie stąd wyjdź. I tak już mi nabiłeś wejście.  


poniedziałek, 22 lutego 2016

Recenzja: Emilie Simon - The Big Machine

Jak można zadebiutować na tym blogu, jeśli nie inaczej niż piosenkarką absolutnie nieznaną w Polsce, na dodatek pisząc o ogólnie najsłabszej jej płycie? Mniam.

Emilie Simon - kto to w ogóle jest? Multiinstrumentalistka, producentka i Francuzka. Śpiewa głównie w ojczystym języku, ale nie stroni też od angielskiego. Jak do tej pory wydała 6 płyt. Jedno dzieło (Végétal), jeden OST (La marche de l'empereur - ten album zdobył w Polsce nawet jakąś tam popularność, jako jedyny), jeden debiut (hoho, doprawdy?) i 3 inne płyty, które wydają się nieznacznie słabsze od 3 wyżej wspomnianych.
Ach, bym zapomniał o chyba najważniejszej kwestii, czyli co to w ogóle za muzyka, panie? Pop z tych ambitniejszych, delikatna elektronika a wszystko obtoczone delikatnym wokalem, nawet momentami zbyt dziecinnym dla ignoranckiego ucha. Ktoś gotowy? No to jazda, jazda Emilie Simon.

Recenzja płyty tej pani po polsku to zdecydowanie rzecz, której brakuje w Internecie. Pozwolę sobie nadrobić. Tyle słowem wstępu do części właściwej.

Ocena jak i ogólna opinia na temat tej płyty spowodowała, że podchodziłem do tej płyty jak do przysłowiowego jeżozwierza. Niepotrzebnie. Jasne, nie ma tutaj takiego uroku jak na debiucie czy Végétal, ale nadal jest tu wystarczająco dużo materiału, żeby uznać tą płytę za - co najmniej - niezłą. Ciekawe melodie, nieszablonowe aranżacje i kilka zapożyczeń z twórczości innych śpiewających pań sprawia, że The Big Machine to rzecz godna uwagi dla Poszukiwaczy Zaginionej Arki Nieszablonowych Dźwięków.

Całość dla mnie dość mocno przypomina taką radośniejszą siostrę Franky Knight. Dużo elektroniki, ale też "analogowe" brzmienie klawiszy, które robi naprawdę uroczy klimat w takich kompozycjach jak Ballad of the Big Machine czy Nothing to Do With You (toż to kawałek brzmiący jak trochę tylko "unowocześniona" Kate Bush). Przy pierwszym kontakcie ta płyta nie porwie. No nie ma bata. Jednak przy dłuższej znajomości można odkryć, że utwory tu wydane spowodują, że nóżka potupie, mózg przełączy się w tryb Uroczej Nostalgii a sama Emilie w końcu dotrze do co wrażliwszych serduszek.

Jeśli - Drogi Czytaczu - dotarłeś aż tutaj, uznałem że należy się nagroda. I to nie nagroda w stylu "dzięki, że przeczytałeś, jesteś naprawdę super!" ale Nagroda nie w kij dmuchał! Otóż proszę klika absolutnie najciekawszych utworów z tej płyty wg mojej skromnej osoby. Nagroda godna królów, prawda? (proszę, zostań ;__;)  Idąc chronologicznie - Rainbow, Nothing to Do With You, Ballad of the Big Machine oraz Rocket to the Moon. Jak płyta z takimi rzeczami może mieć jakąś śmieszną średnią w stylu 3.26 na RYMie? Najpewniej to krajanie ES się wzięli i zdenerwowali, że pani ta śmiała po raz pierwszy (i jedyny jak na razie) wydać płytę w całości po angielsku. Jako że mój czołg ma więcej biegów do przodu niż do tyłu i mogę nie rozumieć toku rozumowania tego dumnego narodu, to muszę stwierdzić że absolutnie mi to nie przeszkadza. (errata na szybko: w utworze "Fools Like Us" pojawia się język francuski, ale na krótko, więc żądza języka nie była satysfakcjonująca jak zgaduję.

Czy warto zacząć znajomość z Emilie Simon od tej płyty? Absolutnie nie. Jeśli jednak czytając te wypociny pomyślałeś sobie "hm, ten człowiek z internetu może zmienić moje muzyczne życie" to nalegam wręcz. Weźże człowieku słuchawki, poszukaj na jakimś Spotifaju czy Jutubie płyt tej pani i spróbuj. Może jesteś tym jednym promilem ludzkości, który Się Zna.

PS: The Big Machine nie ma na Spotify. Za to jest reszta. Jestem okrutny i nielogiczny. Pozdrawiam.