wtorek, 15 marca 2016

Recenzja: Natalie Imbruglia - Male

Natalie Imbrublia jest osobą, którą nie trzeba zbyt długo przedstawiać. Jednocześnie praktycznie nie da się uciec od przytoczenia tytułu jej największego przeboju. No dobra, miejmy to już za sobą – Torn. Ogromny, z potężnym ładunkiem komercyjnym, przebój. Na Youtube na chwilę obecną ma prawie 73 miliony wyświetleń. I chociaż są zespoły czy wykonawcy, gdzie ich hity to tak naprawdę kity, które wałkowane przez komercyjne stacje radiowe straciły już dawno resztki swojego dawnego blasku, tak w przypadku Natalie to jej Magnum Opus (a właściwie nie jej, bo Torn to cover, oryginał należy do zespołu Ednaswap – dość szorstki i mniej przebojowy, ale warty wysłuchania). Dla mnie ten utwór to naprawdę dobra rzecz. Mam na tym punkcie mały odchył, przyznam, ale lekkość i przebojowość zawsze mnie kupuje jak paczkę żelków. Plus kilka fantastycznych fraz ("ilusion never changes into something real" to ciary) i fantastyczna gitara w outro. Niemniej pani Imbruglii zdarzyło się popełnić kilka innych niezłych rzeczy, a nie że tylko ten Torn i Torn. Jedną z nich jest płyta Male o której już za chwilę, za momencik będziecie mogli przeczytać. A żeby ciągle nie pisać o jej przeboju na "T", zamiast nazwy będę używał nazwy jakiegoś randomowego warzywa, o! Alem wymyślił :3



Natalie Imbruglia zadebiutowała w 1997 krążkiem "Left in the Middle". Koniem pociągowym z pewnością był Brokuł, ale uczciwie trzeba przyznać, że jest to przyjemny, chociaż niepozbawiony wad, kobiałkowo-popowy krążek. Potem bywało różnie, ale w tak zwanym międzyczasie udało jej się wypuścić kilka niezłych kawałków, a nawet jeden dość solidny i popularny singiel - Shiver (Counting Down the Days, 2005).

No i przyszedł rok 2015 i po 6 latach posuchy pani Imbruglia postanowiła wydać coś nowego. To znaczy nie do końca nowego, bo "Male" to zbiór coverów bez wyjątku. I na dodatek, utworów wykonywanych tylko i wyłącznie przez mężczyzn. Pomysł całkiem ciekawy, bo wymusza to trochę inne podejście do nagrywania i do innych rzecz, na których niestety się w ogóle nie znam (dlatego piszę tutaj, a nie na przykład na blogu Bizona </prywata>). Złośliwi powiedzą, że to takie chodzenie na łatwiznę, jak obiecanie ludziom 500zł przed wyborami. Może to i prawda, ale jak całkiem przez przypadek wyjdzie coś ciekawego to nie ma się co czepiać, nie? (nie, z tych pięciu stów nic dobrego nie wyjdzie akurat). A że Natalia to nie Beata to jedziemy dalej, będzie fajnie.

Ogólnie czytając inne recenzje tej płyty, spodziewałem się totalnego niewypału. Z ulgą i skromnością oświadczam, że ci ludzie się nie znają. Male może nie należy do najwybitniejszych płyt dekady z kobiałką na wokalu, ale jest tu kilka numerów, które dają radę. Pierwszy przychodzi od razu na otwarciu. Instant Crush to kompozycja Daft Punk. W oryginale przebojowa do bólu i z dyskotekowych zacięciem. Wersja proponowana przez Natalie jest bardziej "analogowa", jednocześnie dodająca coś od siebie. Sekcja rytmiczna uczciwie pracuje na chleb, w chórkach dokłada się jakiś pan a całość subtelnie opiera się na klawiszach. Ogólnie wersja warta poznania (Warta Poznań Pany!).
Cannonball Damiena Rice'a na płycie przypomina dość mocno wcześniejszą twórczość Natalie. Ładne akordy, ładne klawisze, ładne wszystko. Można tylko zarzucić, że całość nic nowego nie odkrywa i do niczego wybitnego nie zmierza.
The Summer dość średnio mi podchodzi, jeśli mam być szczery. Jest letnio, refren może się spodobać, ale całość pozbawiona jest uroku i duszy. A jeśli posłuchamy oryginału Josha Pyke'a to ogarniemy dlaczego. Te dwie wersje różnią się niewiele. Może jedynie Imbruglia śpiewa ciut optymistyczniej i na bliższy plan zostały przesunięte instrumenty perkusyjne.
I Will Follow You Into the Dark to moja ulubiona rzecz na Male. Pewnie za sprawą oryginalnego wykonania. Tutaj też jest ładnie. Jednak do jednego się przyczepię. Wprawdzie jako fan kobiałek jestem z definicji wielbicielem słodyczy, ale tutaj jest jej odrobinę za dużo. Tak o łyżeczkę od cukru. Co nie zmienia faktu, że jeśli miałbym polecić Wam najlepsi czytacze ever coś jednego z tej płyty, to byłoby to to (nie Toto, tylko to to – chociaż Hold the Line zawsze w sercu <3).
Potem przyznam bez bicia, poziom opada. Nie tak jak Stoch w tym sezonie, ale świat słyszał lepsze rzeczy, że tak dyplomatycznie powiem. Na szczęście całkowitej kiszki nie ma, bo bardzo fajnie wypadło Friday I'm In Love. Niezła synteza popu i redneckowego country. Także to bym pochwalił. Potem mamy cover Neila Younga – za którym ogólnie to średnio przepadam. Dlatego wersja Only Love Can Break Your Heart Natalie jakoś bardziej mnie grzeje. Ładny klimat, nieznacznie zmodyfikowane tempo i szczątkowa aranżacja w formie chyba tylko basu. Jako fan tego instrumentu zatwierdzam to jako dobra rzecz.



Ciężko mi wskazać kogoś palcem i powiedzieć "ej ziomek, spróbuj tej płyty, spodoba się". Raz, że to dość specyficzny typ kobiałkowej muzyki. Dwa, że połowa Male to takie kobiałkowe smędzenie. Poza tym może zniechęcać, że to płyta coverowa, więc w domyśle artysta poszedł na łatwiznę. Po trzecie – nie ma tu nic na poziomie Karczocha, albo chociaż Shiver. Niemniej wydaje mi się, że koniec końców warto poznać tę płytę. Chociażby po to, żeby przekonać się że w przypadku Australijki istnieje życie po przeboju.

PS: jeśli jednak macie ochotę na Klasyczną Imbruglię to delikatnie polecam jej debiut – Left in the Middle. Lekka i zarazem przebojowa rzecz z oficjalnym atestem "Oberst Poleca".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz