Natalie Imbrublia
jest osobą, którą nie trzeba zbyt długo przedstawiać.
Jednocześnie praktycznie nie da się uciec od przytoczenia tytułu
jej największego przeboju. No dobra, miejmy to już za sobą –
Torn. Ogromny, z potężnym ładunkiem komercyjnym, przebój. Na
Youtube na chwilę obecną ma prawie 73 miliony wyświetleń. I
chociaż są zespoły czy wykonawcy, gdzie ich hity to tak naprawdę
kity, które wałkowane przez komercyjne stacje radiowe straciły już
dawno resztki swojego dawnego blasku, tak w przypadku Natalie to jej
Magnum Opus (a właściwie nie jej, bo Torn to cover, oryginał
należy do zespołu Ednaswap – dość szorstki i mniej przebojowy,
ale warty wysłuchania). Dla mnie ten utwór to naprawdę dobra
rzecz. Mam na tym punkcie mały odchył, przyznam, ale lekkość i
przebojowość zawsze mnie kupuje jak paczkę żelków. Plus kilka
fantastycznych fraz ("ilusion never changes into something real"
to ciary) i fantastyczna gitara w outro. Niemniej pani Imbruglii zdarzyło się popełnić kilka innych niezłych rzeczy, a nie że tylko ten
Torn i Torn. Jedną z nich jest płyta Male o której już za chwilę,
za momencik będziecie mogli przeczytać. A żeby ciągle nie pisać
o jej przeboju na "T", zamiast nazwy będę używał nazwy
jakiegoś randomowego warzywa, o! Alem wymyślił :3
Natalie Imbruglia
zadebiutowała w 1997 krążkiem "Left in the Middle".
Koniem pociągowym z pewnością był Brokuł, ale uczciwie trzeba
przyznać, że jest to przyjemny, chociaż niepozbawiony wad,
kobiałkowo-popowy krążek. Potem bywało różnie, ale w tak zwanym
międzyczasie udało jej się wypuścić kilka niezłych kawałków,
a nawet jeden dość solidny i popularny singiel - Shiver (Counting
Down the Days, 2005).
No i przyszedł rok
2015 i po 6 latach posuchy pani Imbruglia postanowiła wydać coś
nowego. To znaczy nie do końca nowego, bo "Male" to zbiór
coverów bez wyjątku. I na dodatek, utworów wykonywanych tylko i
wyłącznie przez mężczyzn. Pomysł całkiem ciekawy, bo wymusza to
trochę inne podejście do nagrywania i do innych rzecz, na których
niestety się w ogóle nie znam (dlatego piszę tutaj, a nie na
przykład na blogu Bizona </prywata>). Złośliwi powiedzą, że
to takie chodzenie na łatwiznę, jak obiecanie ludziom 500zł przed
wyborami. Może to i prawda, ale jak całkiem przez przypadek wyjdzie
coś ciekawego to nie ma się co czepiać, nie? (nie, z tych pięciu
stów nic dobrego nie wyjdzie akurat). A że Natalia to nie Beata to
jedziemy dalej, będzie fajnie.
Ogólnie czytając
inne recenzje tej płyty, spodziewałem się totalnego niewypału. Z
ulgą i skromnością oświadczam, że ci ludzie się nie znają.
Male może nie należy do najwybitniejszych płyt dekady z kobiałką
na wokalu, ale jest tu kilka numerów, które dają radę.
Pierwszy przychodzi od razu na otwarciu. Instant Crush to kompozycja
Daft Punk. W oryginale przebojowa do bólu i z dyskotekowych
zacięciem. Wersja proponowana przez Natalie jest bardziej
"analogowa", jednocześnie dodająca coś od siebie. Sekcja
rytmiczna uczciwie pracuje na chleb, w chórkach dokłada się jakiś
pan a całość subtelnie opiera się na klawiszach. Ogólnie wersja
warta poznania (Warta Poznań Pany!).
Cannonball Damiena Rice'a na płycie przypomina dość mocno
wcześniejszą twórczość Natalie. Ładne akordy, ładne klawisze,
ładne wszystko. Można tylko zarzucić, że całość nic nowego nie
odkrywa i do niczego wybitnego nie zmierza.
The Summer dość
średnio mi podchodzi, jeśli mam być szczery. Jest letnio, refren
może się spodobać, ale całość pozbawiona jest uroku i duszy. A
jeśli posłuchamy oryginału Josha Pyke'a to ogarniemy dlaczego. Te
dwie wersje różnią się niewiele. Może jedynie Imbruglia śpiewa
ciut optymistyczniej i na bliższy plan zostały przesunięte
instrumenty perkusyjne.
I Will Follow You
Into the Dark to moja ulubiona rzecz na Male. Pewnie za sprawą
oryginalnego wykonania. Tutaj też jest ładnie. Jednak do jednego się przyczepię. Wprawdzie jako fan
kobiałek jestem z definicji wielbicielem słodyczy, ale tutaj jest jej odrobinę
za dużo. Tak o łyżeczkę od cukru. Co nie zmienia faktu, że jeśli
miałbym polecić Wam najlepsi czytacze ever coś jednego z tej
płyty, to byłoby to to (nie Toto, tylko to to – chociaż Hold the
Line zawsze w sercu <3).
Potem przyznam bez
bicia, poziom opada. Nie tak jak Stoch w tym sezonie, ale świat
słyszał lepsze rzeczy, że tak dyplomatycznie powiem. Na szczęście
całkowitej kiszki nie ma, bo bardzo fajnie wypadło Friday I'm In
Love. Niezła synteza popu i redneckowego country. Także to bym
pochwalił. Potem mamy cover Neila Younga – za którym ogólnie to
średnio przepadam. Dlatego wersja Only Love Can Break Your Heart Natalie jakoś bardziej mnie
grzeje. Ładny klimat, nieznacznie zmodyfikowane tempo i szczątkowa
aranżacja w formie chyba tylko basu. Jako fan tego instrumentu
zatwierdzam to jako dobra rzecz.
Ciężko mi wskazać
kogoś palcem i powiedzieć "ej ziomek, spróbuj tej płyty,
spodoba się". Raz, że to dość specyficzny typ kobiałkowej
muzyki. Dwa, że połowa Male to takie kobiałkowe smędzenie. Poza
tym może zniechęcać, że to płyta coverowa, więc w domyśle
artysta poszedł na łatwiznę. Po trzecie – nie ma tu nic na
poziomie Karczocha, albo chociaż Shiver. Niemniej wydaje mi się, że
koniec końców warto poznać tę płytę. Chociażby po to, żeby
przekonać się że w przypadku Australijki istnieje życie po
przeboju.
PS: jeśli jednak
macie ochotę na Klasyczną Imbruglię to delikatnie polecam jej
debiut – Left in the Middle. Lekka i zarazem przebojowa rzecz z
oficjalnym atestem "Oberst Poleca".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz