I fall asleep in my own tears
I cry for the world, for everyone(*)
I cry for the world, for everyone(*)
W
odkrywaniu nowej muzyki często jest dużo przypadku. Amatorzy biorą
ją z poleceń znajomych. Średnio – zaawansowani usłyszą w
jakimś radiu, sprawdzą playlisty – i bum – mają nowego
ulubionego artystę. Nowocześni użyją Sezama czy jak to tam szło. Jednak dla mnie najlepsze jest odkrywanie muzyki
z filmów, seriali bądź nawet gier. Wynika to chyba z tego, że
obok bodźców słuchowych dochodzą jeszcze bodźce wizualne. Wtedy
nawet jeśli utwór byłby o pupie Maryny to głębiej wbije się w
mózg wracając raz za razem w różnych okolicznościach. Poza tym –
niech pierwszy rzuci kamieniem ten, u którego tani chwyt serialowy
muzyka + obraz nie wywołał łez albo chociaż ciar. Sam osobiście
darzę niezwykłym uczuciem te kilka kawałków, które były „w
tym filmie”, „w tym serialu” czy nawet „w tej grze”. Był
Armageddon z B. Willisem (każdy płakał przy Aerosmith, nie możliwe
że są aż tacy twardzi ludzie), była cudowna scena z „I Will
Follow You Into the Dark” w Scrubsach a jedna z gier nadal siedzi
mi w pamięci ze względu na „La vie en rose” Edith Piaf. Dzięki temu, nawet jeśli dostrzegamy wady kompozycji to jesteśmy w stanie je zaakceptować - cytując klasyka polskiej szkoły reklamy. Damn, zdarza mi się polubić jakieś słabiutkie rzeczy, bo w jakiś sposób zaczęły mi się miło kojarzyć.
Under stars
We are alone
We are alone
Dobra,
ale o co w ogóle chodzi w tym przydługim i odrobinę zbyt ambitnym
tekście? Ano, bo tak się fortunnie złożyło, że artystka o
której za chwilę, za moment tu będzie całkiem niespodziewanie
zaatakowała mnie w napisach końcowych ostatniego Mass Effecta (gra
taka, kumaci wiedzą o co chodzi – btw, internety kłamią,
Andromeda spoczko produkt – takie 8/10). I wprawdzie owego utworu
na płycie „All My Demons Greetings Me as a Friend” próżno
szukać – a szkoda, bo „Under Stars” jest przepiękne –
jednak jakim byłbym recenzentem ze 100 wyświetleniami miesięcznie,
gdybym nie zainteresował się płytą kobiałki znanej pod
pseudonimem Aurora. Kiepskim, delikatnie rzecz ujmując. I niegodnym
internetowego szacunku nieznanych mi ludzi.
Panna
Aksnes (fantastyczne nazwisko, trzy razy musiałem sprawdzać czy dobrze
napisałem) pochodzi z zimnej Skandynawii – a dokładniej z zimnej
i obrzydliwie bogatej Norwegii. I właściwie czuć to od pierwszych
dźwięków na albumie (nie bogactwo, chłód). Nie wiem, ale po
prostu ten rodzaj melodii raczej nie mógłby powstać w jakichś
Stanach czy innej Francji. Na płaszczyźnie muzycznej dominuje
wszechobecny mróz, głód i halucynacje z niedożywienia. Próżno
tu szukać kompozycji rozgrzewających od środka. Dominujące są
raczej surowe i momentami chaotycznie wręcz zmiksowane syntezatory.
Całe szczęście wszystkie szybsze kompozycje z gracją umykają od
czegoś, co można by było nazwać „elektropopem”. Uf.
I went too far
when I was begging on my knees
When I cut my hands, so you could stand and watch me bleed?
When I cut my hands, so you could stand and watch me bleed?
Stawiam
diamenty przeciwko orzechom, że na tym blogasku nigdy nie była i
pewnie długo nie będzie tam młoda wiekiem wokalistka. Bo Aurora
Aksnes to rocznik 1996. Proszę nie regulować internetu, ta panna ma
aktualnie 21 lat. A zaczęła swoją karierę gdy miała lat 16. Może
nie byłoby to aż tak dziwne, ale wsłuchując się w jej twórczość
po zadku chłoszcze wszechobecna dojrzałość. Jasne, teksty może i
są momentami z pozoru banalne, ale podejrzanie dobrze trafiające w
punkt. Bardzo lubię gdy wokalista względnie prostymi środkami
dociera do słuchacza. A uzupełniając jeszcze przypomnę że taka
nasza swojska Brodka w wieku Aurory nagrywała takie potworki, że
człowiek miał ochotę przestrzelić sobie oba kolana. Nawet nie
wspominając z litości o reszcie kobiałek z naszego podwórka.
Bardzo
rzadko się zdarza, że uzależniam się od jakiegoś albumu.
Najczęściej ma miejsce efekt wow, czyli pierwsze odsłuchy wbijają
w fotel, kolejne miło łechczą ośrodek w mózgu odpowiedzialny za
przyjemność a na końcu zauroczenie przechodzi i człowiek powraca
jedynie do wybranych fragmentów płyty. Oczywiście w innej lidze
grają płyty pokroju Ciemnej Strony Pink Floyd czy III Led Zeppelin,
ale o takich albumach tu nie przeczytacie, więc kończymy wątek
zanim się zacznie.
Jednak
wróćmy do Aurory. Przyznam szczerze i powtórzę jeszcze raz – uzależniłem się. Każdy
utwór z jej jak dotąd jedynej płyty sprawia mi podobną – a
nawet większą – przyjemność co za pierwszym razem. Co więcej,
jestem już w tej fazie fascynacji, że obok wersji albumowych męczę
z uporem godnym lepszej sprawy wersje live oraz akustyczne. To
niesamowite jak tyle szczęścia może przynieść jedna kobiałka,
która istnieje na muzycznej scenie od 5 lat i zdążyła nagrać
zaledwie jeden album.
No
dobra, ale ja tu biję czołem o ziemię, wychwalą Aurorę pod
niebiosa, ale nadal tak naprawdę nie napisałem z jaką muzyką mamy
tu do czynienia. Najprościej ujmując można rzec, że „All My
Demons Greetings Me as a Friend” to indie-pop bądź też
indie-electro. Nie okłamię również nikogo, kiedy napiszę że
muzyka Aurory obraca się wokół art-popu, synth-popu czy
shoegaze'u. Jednocześnie cały ten „synth” i to „elektro”
wcale nie jest takie męczące, jak zwykło to być u innych
przedstawicieli tych gatunków, które miałem okazję poznać.
Dźwięki należą raczej do tym bardziej stonowanych, bardzo
sympatycznie głaszczących ucho słuchacza.
Przejdźmy
może do najciekawszej i najprzyjemniejszej części każdej
recenzji, czyli do samych utworów. Może ktoś kiedyś zauważył,
że im bardziej czymś się jaram, tym większą mam ochotę co by
stworzyć listę od najmniej dobrej do najbardziej niesamowitej
kompozycji albumu. A przyjemność mam tym większą, że All My
Demons... właściwie pozbawione jest wad bądź większych wpadek.
Jedziemy. Dla odmiany i jak zawsze tutaj – od końca.
I would rather feel this world
through the skin of a child
Through the skin of a child...
Through the skin of a child...
........poziom "Nie rozumiem, dlaczego tak nisko?!.........
12.
Black Water Lilies
Zamykacz i koniec końców najmniej imponująca rzecz na płycie. Przy czym klimat jest naprawdę zacny, przestrzeń też ładna. Melodia bardzo nienachalna. Rzecz warta odnotowania – chyba w tym utworze Aurora osiąga najwyższe rejestry. No i Bogiem a prawdą, kompozycja ta bardzo dobrze sprawdza się jako outro płyty.
Zamykacz i koniec końców najmniej imponująca rzecz na płycie. Przy czym klimat jest naprawdę zacny, przestrzeń też ładna. Melodia bardzo nienachalna. Rzecz warta odnotowania – chyba w tym utworze Aurora osiąga najwyższe rejestry. No i Bogiem a prawdą, kompozycja ta bardzo dobrze sprawdza się jako outro płyty.
11.
Through the Eyes of a Child
Śliczny diamencik, delikatnie
połyskujący a nabierający blasku przy bliższym poznaniu. Niby
niewiele się tu dzieje, nieostrzelane kobiałkami ucho może nawet
stwierdzić, że jest diablo nudno – ale nie po to się tu
zebraliśmy, żeby teraz nie poznawać się na uroczych dziewojach,
nie? Z początku bardzo często pomijałem ten utwór i wydawał mi
się najmniej wyrazistym. Jednak kiedy dałem mu szansę, okazało
się że jest to taki wysoki poziom uroczego piękna, że sam sobie
dałem reprymendę.
10. Home
10. Home
Sam nie wierzę, że tak nisko.
Jest tu wszystko – wpadająca w ucho melodia, wyskakujący
znienacka i godny zapamiętania refren (przynajmniej myślę, że
jest to refren), wokal w formie. O tak skandalicznie niskim miejscu
zdecydowała chyba tylko siła innych rzeczy na tej płycie, a nie
słabość tej kompozycji.
.......poziom "Wszystko jest na swoim miejscu".........
9.
Conqueror
Ta lista to jednak męka jest. Bo mamy dziewiąte miejsce a już zaczynają się utwory, które uwielbiam. Przy czym – wspomnę pewnie o tym jeszcze kilka razy w tym fragmencie – utwór ten zdecydowanie lepiej wypada na żywo. Jest więcej mocy, więcej rockowego zacięcia, rozczulająco sympatyczne chórki i - last, but not the least – przyjemny i miły dla oka taniec Aurory na scenie. Wersja albumowa też jest fajniutka, ale niech będzie że rozbieżność między wersjami live a tą z płyty jest zbyt duża i wyżej nie mogę tego dać.
8. Lucky
Ta lista to jednak męka jest. Bo mamy dziewiąte miejsce a już zaczynają się utwory, które uwielbiam. Przy czym – wspomnę pewnie o tym jeszcze kilka razy w tym fragmencie – utwór ten zdecydowanie lepiej wypada na żywo. Jest więcej mocy, więcej rockowego zacięcia, rozczulająco sympatyczne chórki i - last, but not the least – przyjemny i miły dla oka taniec Aurory na scenie. Wersja albumowa też jest fajniutka, ale niech będzie że rozbieżność między wersjami live a tą z płyty jest zbyt duża i wyżej nie mogę tego dać.
8. Lucky
Teraz na smutno. Nawet
bardzo smutno. Smutne jest też, to że tak piękna rzecz jest gdzie
jest. Ta lista jest zrujnowana. Jestem rozczarowany swoim gustem.
Moje tłumaczenie się stało się właśnie regułą, ale niech
będzie, że na wyższych miejscach są jeszcze bardziej smutne
rzeczy. To nawet nie jest finalna forma Aurory. Be ready.
7. Under the Water
7. Under the Water
Tekst mnie sponiewiera. Z każdego słowa, z
każdego zdania nawet wylewa się depresja, która dociska słuchacza
swoim paluchem i pyta „Dlaczego świat jest taki zły? Dlaczego
jeszcze się nie utopiłeś w jeziorze? Wszyscy umrzemy, yay”.
Teraz już wszystko wiecie o tym utworze. A, no muzycznie też klasa.
...poziom "Zasłużyło na podium, znowu nie wiem dlaczego tak nisko".....
6. Winter Bird
Najchłodniejszy utwór z płyty. Mrozi temperaturę otoczenia, przyciąga powietrze polarnomorskie znad Syberii. Refren wyskakuje i zgarnia całą pulę. No i obowiązkowo – też jest smutno. Jedna z tych kompozycji, którą można puszczać w celu zweryfikowania czy słuchacz ma serduszko. Końcówka to już są ciary. Nisko, bo nie znalazłem poniewierającego mnie wykonania live. Wszystkie mają skopany dźwięk :(
5.
Warrior
Prawdziwą moc ten utwór ujawnia dopiero wtedy kiedy
puści się go głośno. Najlepiej na kolumnach. Dużych (moje są malutkie niestety ;___: ). Wtedy
wgniata. Napędzany przez delikatny, ale i przywodzący na myśl,
marszowy rytm. To, co mi się tu podoba, to fakt że Aurora bardzo
zgrabnie połączyła tu kompozycję ambitną razem z chwytliwym i
godnym podśpiewywania komercyjnym popem. Może i wdziera się tu
momentami lekka monotonia, ale taką monotonię to ja będę szanował
zawsze i wszędzie.
4. I Went Too Far
4. I Went Too Far
Na internetach krąży
przerażająco dobra wersja koncertowa. Śmiem twierdzić, że chyba
nie ma lepszego kawałka na złamane serduszka (a nie że ciągle
tylko ten Don't Speak). Utwór – dokładnie tak jak rzecze jego
tekst – jest słodko-gorzki. Z jednej strony refren to chyba
najradośniejsza muzycznie rzecz na płycie, z drugiej zwrotki to
najprawdopodobniej najsmutniejsza rzecz zarejestrowana przez młode
kobiałki. Serio, aż człowiek ma ochotę wyrwać sobie serce i
wysłać je inPostem do swojej pierwszej platonicznej miłości z
przedszkola (wprawdzie nie chodziłem, ale i tak wyrywałbym).
Ogromnym plusem jest ten quasi-klubowy i hipnotyzujący refren, który
napełnia mnie radością (ale też i smutkiem, wiadomo).
....podium, czyli rzeczy epickie i
piękne............
3. Murder Song (5, 4, 3,
2, 1)
Cóż za klimat, cóż za syntezatorowe klawisze, czy wspominałem o klimacie? Teledysk promujący oraz występy na żywo proponują za to przyjemną i inaczej zaaranżowaną wersję akustyczną. Jest sympatyczna, ale w tym akurat przypadku wolę to co się ostatecznie znalazło na albumie. Wcale bym się nawet nie obraził jakby to była ostatnia rzecz na płycie. Bardzo pasuje mi to jako ostatni, dopełniający dzieło akord. Niestety, nie jestem nastoletnią Norweżką i to nie mi przyszło układać utwory na albumie. Szkoda. Jeśli miałbym kogokolwiek zachęcić do twórczości Aurory to najpewniej byłby to ten właśnie utwór.
Cóż za klimat, cóż za syntezatorowe klawisze, czy wspominałem o klimacie? Teledysk promujący oraz występy na żywo proponują za to przyjemną i inaczej zaaranżowaną wersję akustyczną. Jest sympatyczna, ale w tym akurat przypadku wolę to co się ostatecznie znalazło na albumie. Wcale bym się nawet nie obraził jakby to była ostatnia rzecz na płycie. Bardzo pasuje mi to jako ostatni, dopełniający dzieło akord. Niestety, nie jestem nastoletnią Norweżką i to nie mi przyszło układać utwory na albumie. Szkoda. Jeśli miałbym kogokolwiek zachęcić do twórczości Aurory to najpewniej byłby to ten właśnie utwór.
2. Running with the Wolves
Ciary, ciary, ciary. Prawie najlepsze co może za proponować szeroko pojęty pop. Są emocje, jest tempo, jest klimat (zresztą jak na całej płycie, nie ma co ukrywać). Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że aż tak będę uwielbiać AMDGMAaF (that skrót...) i przesłuchałem sobie tę płytę jednym uchem, wiedziałem że nawet jeśli nie spodoba mi się twórczość Aurory (tfu, cofnij się w czasie i wypluj to słowo! I przy okazji daj sobie po ryju) to to będzie coś, do czego na pewno będę wracał. Plan wziął w łeb, bo jak dotąd cała płyta mnie trzyma i nie chce puścić, ale to właściwie tylko spotęgowało moją miłość do tego kawałka. Od pierwszej nuty rzecz narasta a Aurora hipnotyzuje słuchacza i – niech to zabrzmi banalnie – bierze słuchacza za kołnierz i każe zapierniczać z wilkami. A wokal brzmi jakoś tak niepokojąco dziko i z pierwszymi oznakami szaleństwa. Takie szalone kobiałki uwielbiam.
PS: skojarzenia z utworem Rainbow wydają mi się całkiem na miejscu.
Ciary, ciary, ciary. Prawie najlepsze co może za proponować szeroko pojęty pop. Są emocje, jest tempo, jest klimat (zresztą jak na całej płycie, nie ma co ukrywać). Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że aż tak będę uwielbiać AMDGMAaF (that skrót...) i przesłuchałem sobie tę płytę jednym uchem, wiedziałem że nawet jeśli nie spodoba mi się twórczość Aurory (tfu, cofnij się w czasie i wypluj to słowo! I przy okazji daj sobie po ryju) to to będzie coś, do czego na pewno będę wracał. Plan wziął w łeb, bo jak dotąd cała płyta mnie trzyma i nie chce puścić, ale to właściwie tylko spotęgowało moją miłość do tego kawałka. Od pierwszej nuty rzecz narasta a Aurora hipnotyzuje słuchacza i – niech to zabrzmi banalnie – bierze słuchacza za kołnierz i każe zapierniczać z wilkami. A wokal brzmi jakoś tak niepokojąco dziko i z pierwszymi oznakami szaleństwa. Takie szalone kobiałki uwielbiam.
PS: skojarzenia z utworem Rainbow wydają mi się całkiem na miejscu.
1.
Runaway
Długo się zastanawiałem nad swoją ulubioną kompozycją z albumu. Aż w końcu ustaliłem między sobą, że właściwie muzyka winna wywoływać emocje. Takie silne, aż do szpiku. No i ten utwór jest tego jednym z najjaśniejszych przykładów. Dobrze jednak wrócić sobie do starych, dobrych czasów kiedy jakaś piosenka wywoływała jedną, ale za to całkiem męską, łezkę w oku. No i ta kompozycja bez trudu to potrafi. Rzekłbym, że z dziecinną łatwością. A moment, kiedy pierwsze miejsce się zdecydowało, miał miejsce kiedy poznałem wersję na żywo. Może i się powtórzę, ale Aurora na scenie potrafi osiągnąć jeszcze wyższy poziom piękna. Można zarzucić, że na tej płycie autorka poszła bardziej w szerszą publiczność a mniej w uczucia, ale występy live to jest obnażona, emocjonalna i uroczo intymna twarz Prawdziwej Muzyki. Tak jest, z dużych liter, bez kompromisów i bez kozery. O taką muzykę walczyłem i protestowałem pod budynkiem sejmu (tak naprawdę to nie – jestem trochę leniwy). Niemniej, ten utwór to jest właściwie prawie szczyt mojej listy kobiałek. A niewiele się pomylę, jeśli powiem, że i ścisła czołówka muzyki ever.
PS: to nie jest żaden cover Marillion, proszę się rozejść.
Długo się zastanawiałem nad swoją ulubioną kompozycją z albumu. Aż w końcu ustaliłem między sobą, że właściwie muzyka winna wywoływać emocje. Takie silne, aż do szpiku. No i ten utwór jest tego jednym z najjaśniejszych przykładów. Dobrze jednak wrócić sobie do starych, dobrych czasów kiedy jakaś piosenka wywoływała jedną, ale za to całkiem męską, łezkę w oku. No i ta kompozycja bez trudu to potrafi. Rzekłbym, że z dziecinną łatwością. A moment, kiedy pierwsze miejsce się zdecydowało, miał miejsce kiedy poznałem wersję na żywo. Może i się powtórzę, ale Aurora na scenie potrafi osiągnąć jeszcze wyższy poziom piękna. Można zarzucić, że na tej płycie autorka poszła bardziej w szerszą publiczność a mniej w uczucia, ale występy live to jest obnażona, emocjonalna i uroczo intymna twarz Prawdziwej Muzyki. Tak jest, z dużych liter, bez kompromisów i bez kozery. O taką muzykę walczyłem i protestowałem pod budynkiem sejmu (tak naprawdę to nie – jestem trochę leniwy). Niemniej, ten utwór to jest właściwie prawie szczyt mojej listy kobiałek. A niewiele się pomylę, jeśli powiem, że i ścisła czołówka muzyki ever.
PS: to nie jest żaden cover Marillion, proszę się rozejść.
Ta recenzja powstawała długo. Bardzo długo. Nawet w pewnym momencie obawiałem się, że nadejdzie ten moment, kiedy dojdę do wniosku, że wycisnąłem z Aurory wszystko co się dało i odrzucę ją w kąt. Niestety – albo i stety – ten album ma w sobie jakąś taką niesamowitą magnetyczność która przyciąga do siebie w bezkompromisowy sposób. Piękne jest też to, że za każdym razem kiedy postanawiam rzucić wszystko i przesłuchać całość, moja miłość rośnie. Zaryzykuję również stwierdzeniem, że na chwilę obecną All My Demons Greeting Me As A Friend jest tym rodzajem magii i tą muzyczną krainą, która działa na mnie najmocniej. Mimo, że patrząc szkiełkiem i okiem można dostrzec wady tej płyty (np. wcale nie idealna produkcja i fakt, że dopiero na żywo większość utworów wchodzi na kosmiczny poziom) to niewiele sobie z nich będę robił i już chyba dożywotnio zaklepię sobie miejsce w hajp-pociągu tej płyty. A za rekomendację niech służy fakt, że ten album jest najlepszą rzeczą, która przytrafiła się temu blogowi.
The gun is
gone
And so am I
And here I go
And so am I
And here I go
(*) - wszystkie cytaty są oczywiście zaczerpnięte z utworów Aurory. To jest tak oczywiste, że nawet nie wiem czy trzeba to pisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz