czwartek, 22 listopada 2018

Bohemian Rhapsody [Film| - najprawdopodobniej ostatnia recenzja w Polsce

Na początek może wyjaśnię dlaczego ta recenzja znalazła się na tym blogu, mimo że z wiadomych względów nie powinna. Powody są dwa - po pierwsze: bo tak. Po drugie Queen = Królowa, więc nie widzę przeszkód, żeby na Kobiałkach ten materiał mógł się znaleźć.


Kiedy wymyślałem sobie jak mógłbym zacząć ten wpis, absolutnie nic nie przychodziło mi do głowy. Pewnie dlatego, że dumanie nad wstępem zacząłem tak naprawdę na długo przed obejrzeniem filmu. Redagowałem w sobie głowie nieistniejący tekst o tym jak bardzo nie spodobała mi się ta produkcja, jak bardzo karykaturalnie wygląda Fred i jak często powstrzymywałem w kinie parsknięcia. Ten tekst miał być szyderczy i ogólnie dość mocno bijący w panów Briana i Rogera. Jednak kiedy rozsiadłem się w bezsprzecznie wygodnym fotelu, wziąłem w garść pierwszą - ekhm - garść popkornu i usłyszałem całkiem sympatyczną przeróbkę dżingla popełnioną przez Red Special Briana Maya przypomniałem sobie, że przecież ja uwielbiam Queen i w głębi duszy nie mógłbym się pastwić nad czymś, co tak bardzo przybliża ludziom zespół od którego wszystko się zaczęło.

Bo historia moja i Queen jest - całkiem przypadkowo - podobna do historii Freddiego Mercury'ego i Mary Austin. Ta druga była pierwszą, prawdziwą i - jak się później okazało - dożywotnią miłością Freda. Tak pozostało, mimo że frontman dość diametralnie zmienił stronę.  A dla mnie zespół Rogera, Briana, Johna i Bulsary również okazał się kapelą, którą pokochałem prawie od pierwszego odsłuchu i która nadal przychodzi mi na myśl jako pierwsza, kiedy ktoś pyta o ulubioną kapelę. I tak jak Fred poszedł w latach 70. w zdecydowanie bardziej męskie objęcia niż te Mary, tak u mnie z czasem nastąpiła migracja gustu muzycznego na absolutnie inne brzmienia. A mimo to, nadal niesamowicie grzeją mnie takie rzeczy jak Rainbow, A Day at the Races czy The Miracle (to nie jest pomyłka, proszę nie regulować internetu).

Jako, że film zaczął się od jednej z ostatnich scen to idąc tą formułą napiszę już w czwartym akapicie napiszę czy film mi się podobał. Podobał, ale zupełnie jak pizza z oliwkami, nie w całości i niestety muszę trochę ponarzekać i popluć. Czasami bardzo mocno - ale przecież to wszystko z miłości.

Pierwszy zarzut: dlaczego do ciężkiej cholery początki Queen zostały potraktowane tak "połebkowo"? Smile rozpadło się w dwie minuty, debiut zespołu powstał w 16 sekund a pierwszy sukces zjawił się tak naprawdę nie wiadomo skąd. Miałem takie wrażenie, że pisząc scenariusz osoby odpowiedzialne miały świadomość, że przeciętnych widzów guzik obchodzi Killer Queen, Seven Seas of Rhye (oczywiście nagrywany z wokalem już na debiut lol). Plebs tak naprawdę pragnie Bohemian Rhapsody. Jasne, był to niewątpliwie kamień milowy dla Queen, ale bardzo mi się nie podobało, że film przedstawiał kapelę jako cudem utrzymaną przez geniusz Freddiego. Szkoda, że widz nie mający większego pojęcia o losach Czwórki w zasadzie nie dowie się jak to wszystko w rzeczywistości powstawało i nie polegało to głównie na sprzedaniu furgonetki Roga (na pewno Fred był gotowy na to poświęcenie lol) a później to już samo poszło.

Drugi zarzut - absolutnie zaburzona chronologia. Wiem, każdy się już tego czepiał miliony razy. Wiem też, że większość widzów nawet nie zauważy faktu, że Queen wcale nie grało FBG na pierwszej trasie po Ameryce. Ani że WWRY zostało nagrane dużo przed tym, zanim Fred zapuścił wąsa. Ani nawet tego, że AOBTD nie było nagrywane na sesjach do HS. W nawiązaniu do tego ostatniego żałuję, że twórcy nie pokusili się o pokazanie jak wielkim szokiem było dla fanów nagranie płyty z 1982 roku. Scena będąca przedłużeniem wyżej wspomnianej sesji aż prosiła się o puszczenie Body Language. Nie żebym szanował ten kawałek, ale na pewno bardziej szanowałbym scenarzystów za ten bezkompromisowy zabieg. A tak wyszła bardzo rozwodniona wersja naprawdę gorącego okresu w historii zespołu.

Trzeci zarzut i chyba największy - wątek z HIV. Kiedy w filmie Freddie dowiedział się, że jest chory AKURAT tuż przed Live Aid byłem naprawdę blisko głośnego parsknięcia. Ogromna szkoda, że film który do tego feralnego momentu był całkiem solidną i w miarę trzymającą się kupy produkcją, postanowił uderzyć w absolutnie najniższe ludzie uczucia. Bo jak inaczej "hollywodzko" przekonać Freda do występu na Live Aid? Jak wytłumaczyć, że zespół wahał się nad wystąpieniem, bo im się po ludzku nie chciało? Śmiechłem (w sobie) przy okazji absurdalnego spisku homoseksualistów, którego twarzą był Paul Prenter. Freddie nie wiedział o organizowanym koncercie, bo nikt mu nie powiedział? Litości. Pomijam fakt, że zespół dowiedział się o szykowanym wydarzeniu w całkowicie innych okolicznościach. Scenarzyści wywijali fikoły jak szaleni, żeby podnieść temperaturę i zwiększyć napięcie do granic możliwości - ale rzekoma choroba Freda i konflikt w zespole to było za mało. Wtem twórcy odpalili swoją wunderwaffe i postanowili wcisnąć widzom, że zespół nie grał ze sobą od lat. A przecież i bez tej trudności zagranie na Live Aid będzie szczytem heroizmu Queen. A teraz to w ogóle jest beznadziejnie: Brian zapomniał, którą ręką zazwyczaj gra, Roger zgubił swoją automatyczną perkusję, John nie może skojarzyć czy on grał na gitarze basowej czy jednak na basie z klawisza a Freddie nie dość, że jest ŚMIERTELNIE CHORY to na dodatek jego gardło jest w tak kiepskiej kondycji, że nie zaśpiewałby równo Wlazł Kotek na Płotek. Jednak mimo tych wszystkich trudności nasi ukochani muzycy stanęli na wysokości zadania i zagrali PERFEKCYJNY koncert. A w filmie pokazali to w całości (no, prawie - ale o tym ciut dalej).


A, i bym zapomniał. Przerwa w koncertowaniu wyniosła prawie dokładnie 2 miesiące. Nie lata - miesiące. Ha.


Live Aid. Chyba najlepszy moment filmu. Tylko dlaczego nie pokazano go w całości? Przypomina mi to trochę wydanie koncertówki Live Magic, gdzie pocięto nawet Bohemian Rhapsody. Tutaj postanowiono poświęcić dwa numery. We Will Rock You (szkoda) oraz Crazy Little Thing Called Love (bardzo szkoda). Za bardzo nie rozumiem kto na to wpadł i czy chodziło o skrócenie filmu czy też o coś więcej (np. o to że CLTCL wcale nie wyszło tak perfekcyjnie), ale wiem że to był bardzo kiepski pomysł, bo wyrzucanie fragmentów naprawdę wybitnego występu Queen jest jak - no nie wiem - dodawanie rąk Łasiczce z Milo. No i wywalenie ze sceny pana Spike'a Endeya też było nieprzyjemnym zgrzytem. No, ale to był w końcu dzień Queen i tylko Queen, co nie?


Dobra, opuśćmy może krainę Złych Rzeczy i zacznijmy w końcu od zalet filmu. A na szczęście jest ich kilka.

Pierwsza to aktorstwo. Rami Malek w roli Mercury'ego wypadł bardzo dobrze. Wyglądał karykaturalnie, zwłaszcza jako młody Fred, ale jego aktorstwo na pewno się broniło. Gwilym Lee jako Brian był idealny, perfekcyjny i znakomity. John też spoko, chociaż wyraźnie było widać, że pozostali członkowie zespołu chcieli prawdziwemu Deaconowi zrobić taki ukazaniem go dobrze. Nie mam pretensji, bawiłem się przednio. Roger przedstawiony był trochę inaczej niż sam bym to widział. Lubił laseczki i samochody. Niemniej w filmie zabrano mu prawie całkowicie imprezowy charakter. Roger był grzeczny, rodzinny (!) i z poczuciem humoru. Chyba było trochę inaczej, panie Prawdziwy Rogerze Taylorze, hm?

Druga sprawa to klimat. Udało się go momentami odtworzyć. Przez krótkie fragmenty można było wyczuć woń prawdziwego potwora, jakim niewątpliwie był Queen. Wyżej wspominany Live Aid również dawał radę w tej kwestii. Szkoda jednak, że zostało prawie całkowicie pominięte życie zespołu od koncertu do koncertu. W zasadzie wychodzi na to, że nic tam się ciekawego nie działo. Co jest totalnym nonsensem dla mnie, bo na pewno działo się więcej aniżeli pokazane rozterki sercowe Freda.

Piosenki też były fajne, co nie jest dziwne. Trudno by było zrobić film o Queen ze słabym OSTem. Z drugiej jednak strony było prawie całkowicie bezpiecznie i przewidywalnie. Jedynym prawdziwym kąskiem było dodanie do filmu Doing All Right w wersji Smile. Fajnie, ale chciałbym więcej.


Z jednej strony cieszę się że taki film powstał. Twórczość i losy członków zespołu zostały przybliżone szerokiej publiczności. Z drugie jednak denerwuje mnie to, że przedstawiono to z wieloma głupotkami, nieścisłościami i wyraźnie brakującymi elementami. Brian May na pewno jest zdania, że "Freddie would love it!". Ja jednak zaryzykuję stwierdzenie, że dla Mercury'ego taka laurka byłaby nieznośnie przesłodzona i przesadnie ugrzeczniona. Ale tak to chyba jest, gdy pieczę nad powstającym filmem ma gitarzysta noszący zbyt często różowe okulary.


Bohemian Rhapsody (2018) 

reżyseria: Bryan Singer


scenariusz: Anthony McCarten
 
OCENA OSTATECZNA: 6.5/10
 













 


środa, 24 października 2018

Recenzja: The Runaways - The Runaways


Jeśli znalazłeś zdjęcie zespołu, gdzie pani wokalistka przytula się z Robertem Plantem to wiedz, że koniecznie musisz sprawdzić co do za cuda ten The Runaways. Ja jakiś czas temu sprawdziłem i bawiłem się wyśmienicie. Na tyle dobrze, że postanowiłem zerwać z linią partii tego bloga i spłodzić recenzję tego całkowicie radosnego albumu.

Jako że jest ro żeński zespół rockowy to zaliczmy szybko obowiązkowy w takich okolicznościach seksizm i stwierdźmy oczywistość. Większość składu to niewątpliwie niezłe laseczki są. A przy okazji wyglądają jak kobiecy gang szkolny jak żywo wyciągnięty z amerykańskiego serialu o złych nastolatkach. A już w ogóle wyglądają na osoby, które są w stanie przepić i przećpać niejednego twardego osobnika płci męskiej. Mniam.

Dźwiękowo słuchać wiele zapożyczeń z klasycznych rockowych kapel. Trochę przypominają mi Judas Priest, Aerosmith, może trochę Led Zeppelin. Wydawało mi się, że The Runaways będą miały bardzo dużo wspólnego z założonym w podobnym okresie zespołem Heart. Paradoksalnie jednak ciężko znaleźć punkty wspólne oprócz oczywistego. Jednak The Runaways grały tutaj zdecydowanie bardziej agresywnie, ale mniej umiejętnie a raczej emocjonalnie.

Mimo, że większość płyty to wyśmienita zabawa to ja osobiście bawię się najlepiej na najdłuższym i zdecydowanie najbardziej ambitnym utworze zamykającym album, czyli świetnym Dead End Justice. Na rozciągniętym do satysfakcjonujących 7 minut dzieje się bardzo wiele. Zaczyna się typowym ostrym rockiem, przechodząc w quasi musicalowo-rockową formę, gdzie panie wokalistki popychają uroczo kiczowate teksty o zamknięciu w więzieniu. A dodając do tego tandetne rymy w stylu "fight-night", "fence-defence" czy absolutnie wybitne "sorrow-tomorrow". A fragment o planowaniu ucieczki i sama ucieczka to jest czyste złoto. To trzeba samemu usłyszeć. Naprawdę, zabawa osiąga tutaj szczyty. No i jeszcze to od czapy pianino w outro <3

Jest tu też chwytliwy i zasłużenie najbardziej znany "Cherry Bomb". Gitary agresywne, wokal jeszcze bardziej agresywny i przyjemnie jadowity. Jeden z tych utworów, który nie mógłby być nagrany na serio przez męską kapelę. Tutaj niby ociera się o kicz, ale brzmi zdecydowanie uroczo. Mimo, że trochę strasznie.

Reszta muzyki nie odbiega jakoś poziomem od całości. Ma bawić i podnosić ciśnienie. I robi to świetnie. Od jakiegoś czasu regularnie puszczam sobie w samochodzie i jeszcze nie widać zwiastunów znudzenia się.

Ta płyta to taki trochę paradoks. Bo ani wokale nie są jakieś wybitne (chociaż bardzo charakterystyczne, fakt), ani gitara nie porywa, podobnie perkusja. Jednak żarliwość i energia obecna na debiucie zdecydowanie przyciąga do siebie. Panie nagrywając album z pewnością bawiły się świetnie, ku rozpaczy swoich rodziców oczywiście. Pełno tu młodzieńczej agresji, ale też jakiegoś takiego niepokojącego klimatu, kilku niezłych riffów (ten z American Nights brzmi jak coś, co za kilka lat nagra Judas Priest i nazwie go Living After Midnight) i ogólnej radości ze słuchania. Prosta to muzyka jest, ale serio - kogo to do diabła obchodzi?

środa, 10 października 2018

Recenzja: Infections Of A Different Kind (Step 1) [EP]


No i bęc – Aurora (czy też AURORA lol) wróciła z nowym materiałem. Przy czym nie jest to pełnokrwisty album, ale trwająca ledwo ponad pół godziny EPka. Czy udało się utrzymać bardzo przyjemny, klimatyczny i przebojowy poziom z debiutu o nieznośnie długiej nazwie?

Utwór, który kilka miesięcy zapowiadał Infections Of A Different Kind - Step 1 prawie w ogóle mi nie potrzedł. Dość banalny, przewidywalny i z refrenem totalnie z zada Queendom. No i ten subtelny jak Rewolucja Październikowa tekst o tym, że miłość, braterstwo i miejsce dla każdego. Wtedy też autentycznie zacząłem się martwić, że drugi krok Aurory w przemysł muzyczny może absolutnie nie spełnić pokładanych przeze mnie nadziei. Dopiero późniejsze fragmenty innych utworów z albumu pozwalały wierzyć, że jednak nie musi być tak średnio/słabo jak się obawiam. Drugim numerem, który ujżał światło dnia był uczciwy pop z intensywnym refrenem, czyli Forgotten Love. Rzecz wchodzi do głowy, na pewno oferuje znacznie więczej niż otwieracz. Później też jest całkiem nieźle. Gentle Earthquakes to zyskująca z każdym kolejnym odsłuchem ulepszona wersja poprzedniej kompozycji. Dużo się dzieje, backing-vocale brzmią soczyście i całkiem świeżo (nie kojarzę, żeby na pierwszej płycie Aurory było coś podobnego) i na tę chwilę jest to mój ścisły top płyty. Pierwszą połowę krążka (a właściwie "krążka", bo materiał jak na razie nie doczekał się wydania na fizycznym nośniku) zamyka prawie najdłuższy utwór tutaj, czyli All is Soft Inside. Jednocześnie jest to ostatnia intensywniejsza rzecz, którą można znaleźć na Infections Of A Different Kind. Nieźle, ale nie czyni to całości szlachetniejszym.
Druga połówka zaczyna się dużo spokojniej. It Happened Quiet chyba najmocniej w całego zaprezentowanego materiału przypomina mi wcześniejsze wynurzenia tej wokalistki. Coś między Home a Winter Bird. Przyznaje, że klimatycznie bardzo mi to odpowiada. Chociaż ten akurat utwór mimo swoich niewątpliwych zalet obnaża dość ograniczony wokal Aurory. Albo też jakiegoś takiego ubytku agresywności. Na moje ucho zabrakło tu pazura i gniewu w refrenie, który – gdy sobie nucę tę melodię – brzmi dużo bardziej intensywnie i z ciarami. Szkoda, że się w rzeczywistości nie udało.
 O, za to Churchyard brzmi w sam raz. A przy okazji na chwilę obecną jest to mój ulubiony numer z płyty. Dobry klimat, godne tempo, ślicznie brzmiący wokal. Uderzył mnie od razu, jak – na ten przykład – Murder Song z All My Demons... itd. Mniej więcej na taką Aurorę czekałem, dobra robota.
Potem jest jeszcze Soft Universe, który kilka miesięcy temu w pierwszych wersjach live nie brzmiał nawet w połowie tak dobrze jak w wersji studyjnej. Widać, że między pierwszymi prezentacjami a ostateczną wersją doszło do wielu dobrych zmian i wcielono w życie kilka niezłuch pomysłów. Nieźle.

Piosence, która dała tytuł całej epce przypadła rola zamykacza. Spokojnego, łagodnie zaśpiewanego i pozostawiającego słuchacza w subtelnym zawieszeniu. Coś jak Black Water Liliesz debiutu. A ostatnie dwie minuty ślicznie narastają i według mnie stanowią dwie prawie najlepsze minuty z całego albumu.

Kończąc, muszę wyrazić szczerą radość, że mimo nieutrzymania bardzo wysokiego poziomu poprzedniej płyty Infections Of A Different Kind - Step 1 jest spójnym, dającym wiele radości albumem do którego zdecydowanie często będę wracał, starając się odkryć coraz do nowe momenty. Całkiem dojrzała płyta tej nieletniej (ile ona ma już lat? 13?) Aurorze wyszła. Czekam na Step 2.



Klasyfikacja kawałeczków: