środa, 24 października 2018

Recenzja: The Runaways - The Runaways


Jeśli znalazłeś zdjęcie zespołu, gdzie pani wokalistka przytula się z Robertem Plantem to wiedz, że koniecznie musisz sprawdzić co do za cuda ten The Runaways. Ja jakiś czas temu sprawdziłem i bawiłem się wyśmienicie. Na tyle dobrze, że postanowiłem zerwać z linią partii tego bloga i spłodzić recenzję tego całkowicie radosnego albumu.

Jako że jest ro żeński zespół rockowy to zaliczmy szybko obowiązkowy w takich okolicznościach seksizm i stwierdźmy oczywistość. Większość składu to niewątpliwie niezłe laseczki są. A przy okazji wyglądają jak kobiecy gang szkolny jak żywo wyciągnięty z amerykańskiego serialu o złych nastolatkach. A już w ogóle wyglądają na osoby, które są w stanie przepić i przećpać niejednego twardego osobnika płci męskiej. Mniam.

Dźwiękowo słuchać wiele zapożyczeń z klasycznych rockowych kapel. Trochę przypominają mi Judas Priest, Aerosmith, może trochę Led Zeppelin. Wydawało mi się, że The Runaways będą miały bardzo dużo wspólnego z założonym w podobnym okresie zespołem Heart. Paradoksalnie jednak ciężko znaleźć punkty wspólne oprócz oczywistego. Jednak The Runaways grały tutaj zdecydowanie bardziej agresywnie, ale mniej umiejętnie a raczej emocjonalnie.

Mimo, że większość płyty to wyśmienita zabawa to ja osobiście bawię się najlepiej na najdłuższym i zdecydowanie najbardziej ambitnym utworze zamykającym album, czyli świetnym Dead End Justice. Na rozciągniętym do satysfakcjonujących 7 minut dzieje się bardzo wiele. Zaczyna się typowym ostrym rockiem, przechodząc w quasi musicalowo-rockową formę, gdzie panie wokalistki popychają uroczo kiczowate teksty o zamknięciu w więzieniu. A dodając do tego tandetne rymy w stylu "fight-night", "fence-defence" czy absolutnie wybitne "sorrow-tomorrow". A fragment o planowaniu ucieczki i sama ucieczka to jest czyste złoto. To trzeba samemu usłyszeć. Naprawdę, zabawa osiąga tutaj szczyty. No i jeszcze to od czapy pianino w outro <3

Jest tu też chwytliwy i zasłużenie najbardziej znany "Cherry Bomb". Gitary agresywne, wokal jeszcze bardziej agresywny i przyjemnie jadowity. Jeden z tych utworów, który nie mógłby być nagrany na serio przez męską kapelę. Tutaj niby ociera się o kicz, ale brzmi zdecydowanie uroczo. Mimo, że trochę strasznie.

Reszta muzyki nie odbiega jakoś poziomem od całości. Ma bawić i podnosić ciśnienie. I robi to świetnie. Od jakiegoś czasu regularnie puszczam sobie w samochodzie i jeszcze nie widać zwiastunów znudzenia się.

Ta płyta to taki trochę paradoks. Bo ani wokale nie są jakieś wybitne (chociaż bardzo charakterystyczne, fakt), ani gitara nie porywa, podobnie perkusja. Jednak żarliwość i energia obecna na debiucie zdecydowanie przyciąga do siebie. Panie nagrywając album z pewnością bawiły się świetnie, ku rozpaczy swoich rodziców oczywiście. Pełno tu młodzieńczej agresji, ale też jakiegoś takiego niepokojącego klimatu, kilku niezłych riffów (ten z American Nights brzmi jak coś, co za kilka lat nagra Judas Priest i nazwie go Living After Midnight) i ogólnej radości ze słuchania. Prosta to muzyka jest, ale serio - kogo to do diabła obchodzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz