Nie możesz znaleźć opinii na temat jakiejś mało znanej polskojęzycznemu internetowi pani śpiewającej? To ta strona jest pewnie ostatnią nadzieją dla Twojego wysublimowanego gustu. Jednym zdaniem - tutaj będą się pojawiać płyty nieznane/mało znane/niedocenione - jednak zawsze z kobiałkami na wokalu. Czasami pojawią się też nowe, jeszcze pachnące wydawnictwa. Hajs się musi zgadzać.
Na
samym wstępie chciałem – w oparciu o ciocię Wikipedię –
napisać kilka krótkich słów wstępu o recenzowanej tu pani. Tyle
że przeczytałem i ogólnie się pogubiłem. Bo jej matka pochodzi z
Malezji, ojciec ma hindusko-fidżyjski korzenie, ale służył w
armii brytyjskiej. Sama Tanita jest Angielką, ale urodziła się w
Niemczech. Jeśli nadal macie ochotę w to brnąć to zapraszam, może
będzie ciekawiej.
Od
razu zaznaczę co by nie było wątpliwości – nie znajdziecie tu
kompletnie nic, co mogłoby być drugim Twist in My Sobriety. Ani
nawet trzecim. Czyli hitów nie ma. Na pocieszenie mogę napisać, że
płyta brzmi dokładnie tak, że na pewno była albo będzie płytą
tygodnia w Trójce. Nie jest to opinia totalnie od czapy, bo
przyrzekam, że Piotr Baron już z dwa razy puszczał kawałki z tej
płyty w swojej audycji. Jednych to może zachęcić, innych
zniechęcić, bo PR3 ostatnio lubi się przyklejać do dziwnych
rzeczy, ale co tam – jedziemy z makaronem.
Tanita
na tej płycie poszła bardzo mocno w jazz podszywany bluesem. Od
czasu do czasu zdarzają się nawet jakieś budżetowe orkiestracje,
które jednak brzmią bardzo dobrze i z pewnością urozmaicają
Closer to the People. Jednak fani stonowanych dźwięków i
delikatnie płynących wokali również znajdą na albumie coś dla
siebie. Dzięki takiej mieszance słuchacz raczej nie zmęczy się
formułą, bo jest ich tu kilka.
Bardzo
często albumu są konstruowane wedle starego i dobrego schematu: na
początek killer, czyli coś co pewnie wyjdzie na singlu i zostanie
wizytówką płyty, później troszkę mniej chwytliwe, ale nadal
solidne i wpadające w ucho numery, a na samym końcu zapychacze,
mające na celu dobrnięcie do 40 minut materiału. Im później
pojawiają się takie kawałki tym lepiej. U niektórych zdarzają
się już od razu od 5, 6 utworu a wtedy jest mi smutno
(Ultraviolance Lany del Rey to klasyczny przykład – połowa
bajeczna, druga połowa słaba jak barszcz ze skarpet). U innych są
to dwie, albo trzy ostatnie rzeczy. Closer to the People wpisuje się
raczej w ten drugi schemat. Zaczyna się wyśmienicie. Otwieracz,
czyli Glass Love Train to chwytliwy, solidnie zaaranżowany utwór,
napędzany przyśpieszonym i delikatnie zmodyfikowanym motywem z
Cloudbusting Kate Bush. I ten kawałek jest dla mnie najjaśniejszym
momentem płyty i z pewnością będę do niego wracał. Doceniam
jeszcze The Way You Move. Nie dość, że brzmi jak jakiś standard
ze starych czasów, to chórki robią tu piękną robotę, a czasami
odzywa się zaprawdę powiadam bardzo dziarska i przebojowa trąbka.
Obok otwieracza, rzecz która stanowi o sile płyty. Jest jeszcze
utwór tytułowy. Na plus ozdobniki jak żywo wyciągnięte z płyty
stricte jazzowej i pewna nienachalna filmowość.
Poziom
spada niestety gdzieś po Gris Gris Tails i raczej się nie podnosi.
Jeszcze The Dream of Her daje radę za sprawą gęstego klimatu, ale
później to średnio polecam. Nie chodzi o to, że jest jakoś źle,
ale po prostu skończyły się środki, które na pierwszej stronie
dodawały utworom charakteru i pozwalały jakoś zostać w głowie.
Szkoda, bo płyta trwa tylko 35 minut i naprawdę fajnie by było,
jakby pani Tanita wycisnęła z każdej minuty wszystko co się da.
Nie udało się.
Mimo
to, naprawdę polecam Closer to the People, bo momenty są. Pierwsza
część płyty jest bardzo dobra. Na tyle, że jeśli druga
prezentowała by podobny poziom, to tu i teraz stawiałbym ją w
ciemno w absolutnej czołówce na koniec roku. Poza tym to pierwszy
tak świeży album, który tu sobie po cichutku recenzuję, więc
trochę ego mi wzrośnie jak powiem „idźcie i kupujcie, póki
świeże”. Ale najpierw sobie lepiej sprawdźcie czy wyżej
wymienione hajlajty Wam podchodzą.
Natalie Imbrublia
jest osobą, którą nie trzeba zbyt długo przedstawiać.
Jednocześnie praktycznie nie da się uciec od przytoczenia tytułu
jej największego przeboju. No dobra, miejmy to już za sobą –
Torn. Ogromny, z potężnym ładunkiem komercyjnym, przebój. Na
Youtube na chwilę obecną ma prawie 73 miliony wyświetleń. I
chociaż są zespoły czy wykonawcy, gdzie ich hity to tak naprawdę
kity, które wałkowane przez komercyjne stacje radiowe straciły już
dawno resztki swojego dawnego blasku, tak w przypadku Natalie to jej
Magnum Opus (a właściwie nie jej, bo Torn to cover, oryginał
należy do zespołu Ednaswap – dość szorstki i mniej przebojowy,
ale warty wysłuchania). Dla mnie ten utwór to naprawdę dobra
rzecz. Mam na tym punkcie mały odchył, przyznam, ale lekkość i
przebojowość zawsze mnie kupuje jak paczkę żelków. Plus kilka
fantastycznych fraz ("ilusion never changes into something real"
to ciary) i fantastyczna gitara w outro. Niemniej pani Imbruglii zdarzyło się popełnić kilka innych niezłych rzeczy, a nie że tylko ten
Torn i Torn. Jedną z nich jest płyta Male o której już za chwilę,
za momencik będziecie mogli przeczytać. A żeby ciągle nie pisać
o jej przeboju na "T", zamiast nazwy będę używał nazwy
jakiegoś randomowego warzywa, o! Alem wymyślił :3
Natalie Imbruglia
zadebiutowała w 1997 krążkiem "Left in the Middle".
Koniem pociągowym z pewnością był Brokuł, ale uczciwie trzeba
przyznać, że jest to przyjemny, chociaż niepozbawiony wad,
kobiałkowo-popowy krążek. Potem bywało różnie, ale w tak zwanym
międzyczasie udało jej się wypuścić kilka niezłych kawałków,
a nawet jeden dość solidny i popularny singiel - Shiver (Counting
Down the Days, 2005).
No i przyszedł rok
2015 i po 6 latach posuchy pani Imbruglia postanowiła wydać coś
nowego. To znaczy nie do końca nowego, bo "Male" to zbiór
coverów bez wyjątku. I na dodatek, utworów wykonywanych tylko i
wyłącznie przez mężczyzn. Pomysł całkiem ciekawy, bo wymusza to
trochę inne podejście do nagrywania i do innych rzecz, na których
niestety się w ogóle nie znam (dlatego piszę tutaj, a nie na
przykład na blogu Bizona </prywata>). Złośliwi powiedzą, że
to takie chodzenie na łatwiznę, jak obiecanie ludziom 500zł przed
wyborami. Może to i prawda, ale jak całkiem przez przypadek wyjdzie
coś ciekawego to nie ma się co czepiać, nie? (nie, z tych pięciu
stów nic dobrego nie wyjdzie akurat). A że Natalia to nie Beata to
jedziemy dalej, będzie fajnie.
Ogólnie czytając
inne recenzje tej płyty, spodziewałem się totalnego niewypału. Z
ulgą i skromnością oświadczam, że ci ludzie się nie znają.
Male może nie należy do najwybitniejszych płyt dekady z kobiałką
na wokalu, ale jest tu kilka numerów, które dają radę.
Pierwszy przychodzi od razu na otwarciu. Instant Crush to kompozycja
Daft Punk. W oryginale przebojowa do bólu i z dyskotekowych
zacięciem. Wersja proponowana przez Natalie jest bardziej
"analogowa", jednocześnie dodająca coś od siebie. Sekcja
rytmiczna uczciwie pracuje na chleb, w chórkach dokłada się jakiś
pan a całość subtelnie opiera się na klawiszach. Ogólnie wersja
warta poznania (Warta Poznań Pany!).
Cannonball Damiena Rice'a na płycie przypomina dość mocno
wcześniejszą twórczość Natalie. Ładne akordy, ładne klawisze,
ładne wszystko. Można tylko zarzucić, że całość nic nowego nie
odkrywa i do niczego wybitnego nie zmierza.
The Summer dość
średnio mi podchodzi, jeśli mam być szczery. Jest letnio, refren
może się spodobać, ale całość pozbawiona jest uroku i duszy. A
jeśli posłuchamy oryginału Josha Pyke'a to ogarniemy dlaczego. Te
dwie wersje różnią się niewiele. Może jedynie Imbruglia śpiewa
ciut optymistyczniej i na bliższy plan zostały przesunięte
instrumenty perkusyjne.
I Will Follow You
Into the Dark to moja ulubiona rzecz na Male. Pewnie za sprawą
oryginalnego wykonania. Tutaj też jest ładnie. Jednak do jednego się przyczepię. Wprawdzie jako fan
kobiałek jestem z definicji wielbicielem słodyczy, ale tutaj jest jej odrobinę
za dużo. Tak o łyżeczkę od cukru. Co nie zmienia faktu, że jeśli
miałbym polecić Wam najlepsi czytacze ever coś jednego z tej
płyty, to byłoby to to (nie Toto, tylko to to – chociaż Hold the
Line zawsze w sercu <3).
Potem przyznam bez
bicia, poziom opada. Nie tak jak Stoch w tym sezonie, ale świat
słyszał lepsze rzeczy, że tak dyplomatycznie powiem. Na szczęście
całkowitej kiszki nie ma, bo bardzo fajnie wypadło Friday I'm In
Love. Niezła synteza popu i redneckowego country. Także to bym
pochwalił. Potem mamy cover Neila Younga – za którym ogólnie to
średnio przepadam. Dlatego wersja Only Love Can Break Your Heart Natalie jakoś bardziej mnie
grzeje. Ładny klimat, nieznacznie zmodyfikowane tempo i szczątkowa
aranżacja w formie chyba tylko basu. Jako fan tego instrumentu
zatwierdzam to jako dobra rzecz.
Ciężko mi wskazać
kogoś palcem i powiedzieć "ej ziomek, spróbuj tej płyty,
spodoba się". Raz, że to dość specyficzny typ kobiałkowej
muzyki. Dwa, że połowa Male to takie kobiałkowe smędzenie. Poza
tym może zniechęcać, że to płyta coverowa, więc w domyśle
artysta poszedł na łatwiznę. Po trzecie – nie ma tu nic na
poziomie Karczocha, albo chociaż Shiver. Niemniej wydaje mi się, że
koniec końców warto poznać tę płytę. Chociażby po to, żeby
przekonać się że w przypadku Australijki istnieje życie po
przeboju.
PS: jeśli jednak
macie ochotę na Klasyczną Imbruglię to delikatnie polecam jej
debiut – Left in the Middle. Lekka i zarazem przebojowa rzecz z
oficjalnym atestem "Oberst Poleca".
Co tu się dzieje
panie blogerze? Przecież pani Katie Melua jest znana całkiem. A
masz pan tu napisane jak byk "tutaj będą się pojawiać płyty
nieznane/mało znane/niedocenione". Dobra jest. Po pierwsze –
to mój blog, więc zasady się mogą zmieniać nawet codziennie. Po
drugie – Katie stała się w naszym kraju znana dopiero po wydaniu
drugiej płyty ("Piece by Piece"). A ja przymierzam się do
opisania debiutu. A po trzecie – to moja muzyczna miłość i
przecież jakby to wyglądało gdybym nic tu o niej nie napisał. No
ogólnie słabo, mówiąc zwięźle. Dobra, jedziemy z tym makaronem.
Na samiuteńkim
wstępie czuję się zobowiązany do małego wyjaśnienia. Jakimś
cudem Katie Melua towarzyszy mi od prawie początków mojego
ogarniania muzyki jako takiej. Pierwsze, honorowe i dożywotnio
otulone uwielbieniem miejsce należy niezmiennie do Queen. Trzecie –
do Marillion. Wydawałoby się, że Kasia w tym towarzystwie pasuje
jak pięść do majonezu (jedno do drugiego na pewno nie pasuje,
sprawdzałem). Jednak te zespoły/wykonawcy to moja osobista
Trójca/Trio/Triumwirat. Muzyczne korzenie, początek a nawet
Początek, wszystko do czego wszytko inne jest porównywane. No,
czyli rozumiemy się? Dobra, teraz już na serio jedziemy z
makaronem.
W pierwszym słowie
mógłbym napisać czemu Katie Melua to najlepsza rzecz, jaka
zdarzyła się ever. Niemniej w późniejszych fragmentach onanizm
wyżej (czy tam niżej) podpisanego i tak osiągnie level over 9000,
więc może się ograniczę do napisania standardowego wstępu co,
jak i gdzie. Katie pochodzi z Gruzji, nie lubi Putina, w oryginale
nazywa się Ketevan, śpiewała z połową Queen, stworzyła jedną z
najlepszych miłosnych piosenek w historii świata (9 milionów
rowerów) i od dwóch płyt nie może się przebić na Liście
Przebojów Programu Trzeciego (która to – swoją drogą –
zaczyna niepokojąco ssać). Mniejsza. Osobiście żadnej innej
kobiałki nie stawiam wyżej. Kate Bush uwielbiam – ale to już
inny rodzaj uwielbienia. Lisa Gerrard mnie przeraża, więc się jej
trochę bardziej boję niż kocham. Katie kocham za to od czasów The
House – czyli od 2010. Debiut dokupiłem chyba prawie na końcu
poznawania jest dyskografii, ale koniec końców stawiam Call Off the
Search prawie najwyżej. Dlaczego? Postaram się w kilku najbliższych
linijkach przedstawić.
Ok, ale przejdźmy
do konkretów. Co jest na tej płycie takiego, że aż postanowiłem
o niej napisać? Po pierwsze – niewinny urok. Katie jeszcze nie
ogarnia tego całego muzycznego biznesu. Jakiś ziomek ją odkrył,
zaprosił do studia i kazał śpiewać (Mike Batt jakby ktoś był
ciekawy). Wyszło wspaniale (a jakże). Większość utworów płynie
w średnio-wolnym tempie, czasami tylko nieznacznie przyśpieszając.
Ktoś kiedyś napisał, że jej muzyka jest delikatna jak strumyczek.
Bardzo dobrze powiedziane. Pani Melua nigdy nie miała jakiegoś
niesamowicie mocnego głosu (chociaż miała momenty), wysokie
rejestry są jej ogólnie obce. Katie stawia raczej na delikatny i
ulotny klimat. Na tej płycie próżno szukać wyszukanych aranżacji,
piszczących syntezatorów i dzikich solówek. Jest akustyk, jakaś
delikatna perkusja, pląsający bas i od czasu do czasu jakieś
smyczki. Przez cały czas na pierwszym planie jest jej głos.
Oczywiście trzeba wspomnieć, że w tej całej swojej delikatności
KM nie zapomniała o melodiach. Są urocze, co będę mówił. Blame
It on the Moon, Belfast (Penguins and Cats) czy I Think It's Going to
Rain Today to rzeczy, za które twórca tego wspaniałego bloga może
się dać pokroić tu i teraz.
Na debiucie Katie
niezbyt często brała na siebie obowiązek pisania utworów.
Znalazły się tu 4 covery, 6 utworów autorstwa Mike'a Batta i
zaledwie 2 kawałki autorstwa Gruzinki. Mało, zwłaszcza że jeden z
nich (Faraway Voice) to przyjemny, ale łatwo wypadający z głowy
hołd dla zmarłej w 1996 roku Evy Cassidy. Na szczęście drugi
utwór napisany (i to naprawdę wspaniale) przez Katie – Belfast –
wypada już o niebo lepiej i jest jednym z diamencików obecnych na
Call Off the Search. Warto jeszcze wspomnieć w kilku słowach o
Mike'u bo to ciekawy przypadek pisarza piosenkowego. Z jednej strony
na tej płycie trzyma dobry poziom, będąc autorem raczej tych
najlepszych utworów, z drugiej – są płyty Katie, gdzie jest
twórcą absolutnych zapychaczy a nawet potworków (The Walls of the
World ;____:). Jednak należy sprawiedliwie mu oddać, że spod jego
palców wyszło kilka solidnych singli, na czele z Nine Million
Bicycles.
Jeśli już
jesteśmy przy kwestii najlepszych i najgorszych rzeczy na płycie to
do tej pierwszej grupy ogólnie zaliczyłbym prawie cały album.
Jednak, jeśli już ktoś by mnie targał po asfalcie wyłożonym
płytami Nickelback i kazał powiedzieć co tu jest najgorszego, to z
ciężkim sercem postawiłbym na Learnin' the Blues. Utwór, który
był śpiewany przez Sinatrę oraz Ellę Fitzgerald przy udziale
Armstronga, tutaj wypada dość blado i bezpłciowo. Spowolniony, na
siłę rozciapany i ogólnie takie za ciepłe kluchy. Ktoś może
powiedzieć, że twórczość Katie to cała się składa z takich
ciepłych kluch i ten cover nie stanowi żadnego wyjątku. Pędzę z
wyjaśnieniem. Po pierwsze – grzecznie tłumaczę, że to nieprawda
i takie jest oficjalne stanowisko. A po drugie – w mojej opinii
jeszcze tylko jeden utwór może podejść pod takie odczucia, czyli
Blue Shoes z następnej płyty. Reszta to piękno (z wyjątkiem
prawie całej Secret Symphony z 2012, która IMO w ogóle nie powinna
mieć miejsca).
Nie byłbym sobą, gdybym nie podjął się ustawienia wszystkich utworów z albumu w
zgrabny ranking. Każdy lubi rankingi. Poza tym robią iluzję
dłuższego tekstu i ładnie wyglądają w układzie strony. Do
rzeczy:
12. Learnin' the
Blues – jak wspominałem, średnio udany cover.
11. Faraway Voice –
jako hołd sprawdza się optymalnie, ale na płycie jest tą kroplą,
która może przegiąć u niektórych pałę goryczy.
10. Lilac Vine – w
oryginale całkiem znany utwór. Na CotS robi przyjemne wrażenie.
Niemniej co z tego, skoro kompozycje z pozycji wyższych to jest
klasa wyżej. Co najmniej.
9. Mockingbird Song
– czyli piosenka o droździe. Swoją drogą całkiem humorystyczna i
urocza. Długo nie doceniałem.
8. My Aphrodisiac Is
You – lubię, ale – ze względu na tematykę – dość długo
nie pasował mi tutaj ten kawałek. Co nie przeszkadzało mi wesoło
sobie go podśpiewywać (jak nikt nie słyszał, oczywiście). Jest
solo na gitarze, co jest dość rzadkie w całej twórczości Katie.
7. Call Off the
Search – tytułowy numer to samo piękno. Bardzo subtelny i ulotny.
Idealny otwieracz dyskografii.
6. The Closest Thing
to Crazy – świeczki i ciepły kaloryfer. Na Wyspach był to kamień
milowy i pierwsza rzecz, którą tamtejsi ludzie pokochali. Uwielbiam
się przy nim nudzić.
5. Crawling Up a
Hill – najlepszy cover na płycie. I przy tym najżywszy utwór w
ogóle. Jedyny moment, kiedy gitara elektryczna daje o sobie
wyraźniej znać. Nie powiem, że jest skocznie – ale na pewno jest
przyjemnie i znam ludzi (przyrzekam, znam!), którzy ze wszystkich
Katie, tą lubią najbardziej.
4. Tiger in the
Night – znowu świeczki. I ciary w oczach. Esencja i rzecz
definiująca to, czym utwory Katie są.
(podium, żarty się
skończyły. Teraz się skupcie razy dwa)
3. Blame It on
the Moon – cudowna melodia, która płynie i razem z klimatem
tworzy bardzo osobistą i chwytającą mnie za serduszko kompozycję.
Jedna z trzech rzeczy na albumie, za którą mogę dać się pokroić
(a nawet doprawić, o!). Dodam jeszcze, że jest to ulubiona piosenka Katie z tego albumu. Zna się. 2. I Think It's Going to Rain Today –
najprostsza rzecz na płycie. Klawisze, jakiś pogłos na wokalu i
tyle, coś tam w tle i tyle. Zawsze sobie wyobrażałem jakiś pusty,
stary dom, salon na środku i Katie przy fortepianie. Idealnie. 1.
Belfast (Penguins and Cats) – utwór z podójnym dnem. Pingwiny
to Protestanci. Koty to Katolicy. Belfast to...cóż, Belfast.
Szybkie przypomnienie historii i już wiadomo o co chodzi. A przy
okazji to fantastyczna kompozycja, z delikatną melodią i solidną
aranżacją. Najlepszy moment debiutu i jednen z lepszych w ogóle
ever.
Z rzeczy mniej
istotnych, ale na tyle ważnych że nikt się nie obrazi jeśli o tym
wspomnę. Bardzo podoba mi się okładka tego wydawnictwa. I to wcale
nie dlatego, że jest zdjęcie Katie (która swoją drogą jest
10/10, jakby ktoś nie widział). Prosta kompozycja, ale właściwie
mówi wszystko o zawartości muzycznej. Kasia jest w centrum. I
gitara. Reszta – z całym szacunkiem dla muzyków towarzyszących –
mogłaby dla mnie nie istnieć.
Co tam jeszcze
trzeba zawrzeć w prawilnych recenzjach płyt? Nie mam pojęcia,
jestem tylko zwykłym, samozwańczym internetowym pisarczykiem. Może
podsumowanie, co?
Należałoby
postawić sobie na końcu zasadnicze pytanie – dla kogo jest ta
płyta? Jak wszystko opisywane na tym blogu – dla ludzi z duszą.
Co to nie potrzebują do dobrej zabawy superszybkich solówek, bębnów
i najwyższych rejestrów. No i wiadomo. Jak szanujecie Nine Million
Bicycles czy Spider's Web to obok debiutu tej pani (już niestety nie
panny :((() nie możecie przejść obojętnie. Albo może, ale wtedy to niech do mnie się już więcej nie odzywa.