Jak mówi stare rzymskie przysłowie: "Życie jest za krótkie, żeby po raz kolejny przegapić koncert Katie". Jest w tym wiele mądrości - w okresie swojego uwielbienia do tej artystki przeszły mi koło nosa co najmniej dwa jej koncerty w Polsce. Kiedy tylko dowiedziałem się, że w listopadzie zagra w oberstowej stolicy kultury, czyli we Wrocławiu właściwie od razu poleciałem kupić bilet, bo do trzech razy sztuka czy coś.
Wiadomo było od dawna, że trasa będzie promowała najnowszą płytę Katie "In Winter". Mi osobiście przypadła do gustu, co jest do sprawdzenia w którymś z poprzednich wpisów na tym
Sama Katie nie kazała na siebie długo czekać, bo już po minucie zjawiła się na scenie w 10/10 białej koronkowej sukience. Było dobrze, a miało być jeszcze lepiej. Po tym zgrabnym, ale dość krótkim wstępie pani Melua oznajmiła, że koncert będzie podzielony na dwie części. Pierwsza to zaprezentowanie całej płyty In Winter z nieprzerwanym wsparciem chóru. Druga natomiast to bardziej różnorodny wybór utworów z jej poprzednich płyt.
I tak zabrzmiały utwory zaczynając od River a kończąc na O Holy Night. Wszystkie brzmiały dobrze, ale moje serduszko i zwycięstwo w tej fazie koncertu zgarnęły dwa utwory - Dreams on Fire oraz All-Night Vigil-Nunc Dimittis. Pierwszy, bo zabrzmiał dużo lepiej niż na płycie. A to z powodu doskonalszego i bardziej chwytającego wokalu Katie. Drugi, bo już od chwili gdy przesłuchałem wersję albumową wiedziałem, że czynnik koncertowy uczyni z tej kompozycji rzecz wielką. Dodatkowo, mam wrażenie że zaprezentowana tu wersja była nieznacznie rozszerzona względem tego, co znalazło się na In Winter.
Po pierwszej odsłonie nastąpiła przerwa, która trwała wieczność (czyt. 20 minut). To był dobry moment dla ludzi, którzy: a) mieli słaby pęcherz i nie ogarnęli taktycznej wizyty w toalecie przez koncertem
Druga część zaczęła się od coveru Johna Mayalla, czyli żywiołowego Crawling Up A Hill z pierwszej płyty Katie. Potem było trochę innych utworów innych artystów, trochę własnego materiału. Nie obyło się też oczywiście bez absolutnych przebojów pokroju Nine Million Bicycles czy Spider's Web. Oba utwory uwielbiam, a obecność tego drugiego to małe zaskoczenie, bo wcześniej Katie nie grała tego utworu. Przy czym był on chyba najlepszym momentem tamtego wieczoru w ogóle, bo autentycznie zaatakowała mnie taka fala ciar, że bałem się że wywołam poród u pani obok. Był jeszcze cudowny Belfast czy chwytający za gardło The Closest Thing to Crazy.
Obowiązkowo trzeba wspomnieć, że oprócz Katie i chóru na scenie znalazło się miejsce zaledwie dla dwóch muzyków - basisty Tima Harriesa oraz klawiszowca Marka Edwardsa. Z jednej strony robiło to kameralny klimat, lecz z drugiej nie obraziłbym się za gitarzystę czy perkusistę.
Są takie chwile, które chciałoby się wziąć i zamknąć w magicznym pudełeczku, żeby można było do nich stale wracać. Niestety, naukowcy wolą zajmować się pierdołami pokroju leku na katar czy autami o napędzie wodnym. A koncert ten chyba już na zawsze pozostanie w moich wspomnieniach na miejscu przeznaczonym dla najlepszych momentów ever. Mimo braku
PS: wydaje mi się, że idąc na koncert, każdy z widzów liczy na to, że to właśnie ich koncert będzie inny i wyróżni się w jakiś sposób spośród innych na tej trasie. Czy to wokalista wejdzie po pijaku na głośnik i techniczny będzie próbował go ściągnąć czy to basiście pękną gacie w połowie koncertu. Na koncercie z 13 listopada nic takiego nie miało miejsca. Za to - zapowiadając jeden z utworów - Katie maksymalnie uroczo i niespodziewanie