Nie możesz znaleźć opinii na temat jakiejś mało znanej polskojęzycznemu internetowi pani śpiewającej? To ta strona jest pewnie ostatnią nadzieją dla Twojego wysublimowanego gustu. Jednym zdaniem - tutaj będą się pojawiać płyty nieznane/mało znane/niedocenione - jednak zawsze z kobiałkami na wokalu. Czasami pojawią się też nowe, jeszcze pachnące wydawnictwa. Hajs się musi zgadzać.
Właściwie nic nie wskazywało, że mogę zainteresować się tą płytą. Wydawało mi się, że to taki pop typowy do radia, z kawałkami które w pewnym momencie zaczynają irytować jak gwóźdź w nerce. Niemniej jakimś cudem zrobiłem mały resercz. I okazało się, że płyta ta ma bardzo przyjemne oceny na RYMie. Wtedy zdobyła moja uwagę. Potem odkryłem, że mimo dość wysokiego potencjału hitowego w rozgłośniach ta pani praktycznie nie zaistniała. Wtedy właśnie zadecydowałem że to może być coś dla mnie. A o dziwnej absencji w komercyjnych stacjach będzie jeszcze później.
Lorde była mi znana ogólnie. Z tym, że praktycznie tylko z nazwy. Wiedziałem że gdzieś tam zaistniała, ale bez żadnych szczegółów w zasadzie. W związku z tym byłem całkiem zaskoczony jej wokalem. Jest bardzo charakterystyczny jak się okazało. Szorstki, momentami wręcz chropowaty i całkiem niski. Niemniej dość naturalny i po chwilowym przyzwyczajeniu - przyjemny dla ucha. Przy czym oglądając jej występy na żywo może na się utwierdzić w dwóch rzeczach. Po pierwsze - jej skala jest bardzo mała i innych rejestrach pewnie by sobie rady nie dała. Po drugie - prawie na pewno nie używa autotune'a.Jej głos może i nie dla każdego jest odpowiedni, ale zapamiętywalny. A to chyba najważniejsze.
Słuchając kolejnych utworów z płyty Melodrama nieustannie wracała do mnie myśl, że tak mniej więcej powinna brzmieć najnowsza płyta Lany del Rey. Może nie jeden do jednego, ale wcale bym się nie obraził jakby znalazło się u niej kilka motywów z tej płyty. A szkoda że tak nie jest, bo recenzowana płyta nie dość że ma momentami naprawdę fajny klimat to przy tym jest przebojowa i w bardzo przyzwoity sposób skomponowana.
Bardzo zdziwił mnie fakt, że utwór otwierający, czyli Green Light nie stał się małym wakacyjnym przebojem. No bo c'mon - jest chwytliwy refren, chórki też przyzwoite. Znaczy wydaje mi się, że gdzieś na pewno wcześniej słyszałem ten utwór, ale jak pokazują zajmujące się zbieraniem radiowych playlist portale, kawałek leciał głównie w dość niszowych rozgłośniach. Podobnie Perfect Places, który został chyba nagrany z myślą, że wyląduje na singlu promującym. Niestety, komercyjne stacje wzięły to sobie za nic. Widocznie mają tam lepsze rzeczy do grania hehe. Jedynie bardziej spokojniejszy utwór z płyty miał swoje pięć minut w Trójce. Liability - bo o nim tu mowa - bym dość często grany. No i fajnie, bo to dobra rzecz jest.
A jak już jesteśmy w temacie utworów to szczególną uwagę zwróciłbym na trzy rzeczy z płyty. Po pierwsze wspomniany już obszerniej Green Light, który jest diablo przebojowy. Po drugie też wspomniany Laibility, który jest wyśmienitą balladą. Króciutka rzecz, ale dzięki dźwiękom klawiszy, które wprowadzają kojący klimat, uznają osobiście ten kawałek cichym bohaterem Melodramy. O taki pop walczyłem. Trzecia rzecz o której teraz wspomnę będzie podobna do w/w utworu kompozycja pt. Writer in the Dark. Rzecz która wygrywa to smaczny refren. Wychodzący totalnie od czapy, zaśpiewany w lekko "wstawionym" stylu przez wokalistkę sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Taki się robi świeże popy, szanuję i rekomenduję.
Pozostałe utwory - prawie bez wyjątku - dobrze bawią. Homemade Dynamite jest uzależniającym kawałkiem, który zapewne świetnie poradziłby sobie na imprezach. Supercut powinna kiedyś nagrać Lana del Rey, bo klimatami całkiem do niej pasuje. No i refren też bardzo na tupanie nóżką. A Perfect Places jest stworzony na wszelkie składanki muzyki na dobry humor czy coś w tym stylu. Jest tu też trochę rzeczy eksperymentalnych (w sensie jak na pop, nie spodziewajcie się na Melodramie ambientów czy acid-jazzów). Przykład? No na przykład Loveless. Repryza Liablity też może za taką uchodzić. Przynajmniej częściowo.
Chyba znowu polecę płytę, którą tu recenzuję. Może nie upodobałem jej sobie jak płyty Aurory (nadal kocham), ale przystępność najnowszej płyty Lorde sprawia, że ma ona szansę trafić do całkiem dużej grupy ludzi z dużą rozpiętością gustów. Warto jej dać szansę. Słońce świeci, więc takie rzeczy sprawdzają się idealnie. A jak zacznie padać deszcz to zawsze jest Liability albo Writer in the Dark.
I fall asleep in my own tears I
cry for the world, for everyone(*)
W
odkrywaniu nowej muzyki często jest dużo przypadku. Amatorzy biorą
ją z poleceń znajomych. Średnio – zaawansowani usłyszą w
jakimś radiu, sprawdzą playlisty – i bum – mają nowego
ulubionego artystę. Nowocześni użyją Sezama czy jak to tam szło. Jednak dla mnie najlepsze jest odkrywanie muzyki
z filmów, seriali bądź nawet gier. Wynika to chyba z tego, że
obok bodźców słuchowych dochodzą jeszcze bodźce wizualne. Wtedy
nawet jeśli utwór byłby o pupie Maryny to głębiej wbije się w
mózg wracając raz za razem w różnych okolicznościach. Poza tym –
niech pierwszy rzuci kamieniem ten, u którego tani chwyt serialowy
muzyka + obraz nie wywołał łez albo chociaż ciar. Sam osobiście
darzę niezwykłym uczuciem te kilka kawałków, które były „w
tym filmie”, „w tym serialu” czy nawet „w tej grze”. Był
Armageddon z B. Willisem (każdy płakał przy Aerosmith, nie możliwe
że są aż tacy twardzi ludzie), była cudowna scena z „I Will
Follow You Into the Dark” w Scrubsach a jedna z gier nadal siedzi
mi w pamięci ze względu na „La vie en rose” Edith Piaf. Dzięki temu, nawet jeśli dostrzegamy wady kompozycji to jesteśmy w stanie je zaakceptować - cytując klasyka polskiej szkoły reklamy. Damn, zdarza mi się polubić jakieś słabiutkie rzeczy, bo w jakiś sposób zaczęły mi się miło kojarzyć.
Under stars We
are alone
Dobra,
ale o co w ogóle chodzi w tym przydługim i odrobinę zbyt ambitnym
tekście? Ano, bo tak się fortunnie złożyło, że artystka o
której za chwilę, za moment tu będzie całkiem niespodziewanie
zaatakowała mnie w napisach końcowych ostatniego Mass Effecta (gra
taka, kumaci wiedzą o co chodzi – btw, internety kłamią,
Andromeda spoczko produkt – takie 8/10). I wprawdzie owego utworu
na płycie „All My Demons Greetings Me as a Friend” próżno
szukać – a szkoda, bo „Under Stars” jest przepiękne –
jednak jakim byłbym recenzentem ze 100 wyświetleniami miesięcznie,
gdybym nie zainteresował się płytą kobiałki znanej pod
pseudonimem Aurora. Kiepskim, delikatnie rzecz ujmując. I niegodnym
internetowego szacunku nieznanych mi ludzi.
Panna
Aksnes (fantastyczne nazwisko, trzy razy musiałem sprawdzać czy dobrze
napisałem) pochodzi z zimnej Skandynawii – a dokładniej z zimnej
i obrzydliwie bogatej Norwegii. I właściwie czuć to od pierwszych
dźwięków na albumie (nie bogactwo, chłód). Nie wiem, ale po
prostu ten rodzaj melodii raczej nie mógłby powstać w jakichś
Stanach czy innej Francji. Na płaszczyźnie muzycznej dominuje
wszechobecny mróz, głód i halucynacje z niedożywienia. Próżno
tu szukać kompozycji rozgrzewających od środka. Dominujące są
raczej surowe i momentami chaotycznie wręcz zmiksowane syntezatory.
Całe szczęście wszystkie szybsze kompozycje z gracją umykają od
czegoś, co można by było nazwać „elektropopem”. Uf.
I went too far
when I was begging on my knees When I cut my hands, so you could
stand and watch me bleed?
Stawiam
diamenty przeciwko orzechom, że na tym blogasku nigdy nie była i
pewnie długo nie będzie tam młoda wiekiem wokalistka. Bo Aurora
Aksnes to rocznik 1996. Proszę nie regulować internetu, ta panna ma
aktualnie 21 lat. A zaczęła swoją karierę gdy miała lat 16. Może
nie byłoby to aż tak dziwne, ale wsłuchując się w jej twórczość
po zadku chłoszcze wszechobecna dojrzałość. Jasne, teksty może i
są momentami z pozoru banalne, ale podejrzanie dobrze trafiające w
punkt. Bardzo lubię gdy wokalista względnie prostymi środkami
dociera do słuchacza. A uzupełniając jeszcze przypomnę że taka
nasza swojska Brodka w wieku Aurory nagrywała takie potworki, że
człowiek miał ochotę przestrzelić sobie oba kolana. Nawet nie
wspominając z litości o reszcie kobiałek z naszego podwórka.
Bardzo
rzadko się zdarza, że uzależniam się od jakiegoś albumu.
Najczęściej ma miejsce efekt wow, czyli pierwsze odsłuchy wbijają
w fotel, kolejne miło łechczą ośrodek w mózgu odpowiedzialny za
przyjemność a na końcu zauroczenie przechodzi i człowiek powraca
jedynie do wybranych fragmentów płyty. Oczywiście w innej lidze
grają płyty pokroju Ciemnej Strony Pink Floyd czy III Led Zeppelin,
ale o takich albumach tu nie przeczytacie, więc kończymy wątek
zanim się zacznie.
Jednak
wróćmy do Aurory. Przyznam szczerze i powtórzę jeszcze raz – uzależniłem się. Każdy
utwór z jej jak dotąd jedynej płyty sprawia mi podobną – a
nawet większą – przyjemność co za pierwszym razem. Co więcej,
jestem już w tej fazie fascynacji, że obok wersji albumowych męczę
z uporem godnym lepszej sprawy wersje live oraz akustyczne. To
niesamowite jak tyle szczęścia może przynieść jedna kobiałka,
która istnieje na muzycznej scenie od 5 lat i zdążyła nagrać
zaledwie jeden album.
No
dobra, ale ja tu biję czołem o ziemię, wychwalą Aurorę pod
niebiosa, ale nadal tak naprawdę nie napisałem z jaką muzyką mamy
tu do czynienia. Najprościej ujmując można rzec, że „All My
Demons Greetings Me as a Friend” to indie-pop bądź też
indie-electro. Nie okłamię również nikogo, kiedy napiszę że
muzyka Aurory obraca się wokół art-popu, synth-popu czy
shoegaze'u. Jednocześnie cały ten „synth” i to „elektro”
wcale nie jest takie męczące, jak zwykło to być u innych
przedstawicieli tych gatunków, które miałem okazję poznać.
Dźwięki należą raczej do tym bardziej stonowanych, bardzo
sympatycznie głaszczących ucho słuchacza.
Przejdźmy
może do najciekawszej i najprzyjemniejszej części każdej
recenzji, czyli do samych utworów. Może ktoś kiedyś zauważył,
że im bardziej czymś się jaram, tym większą mam ochotę co by
stworzyć listę od najmniej dobrej do najbardziej niesamowitej
kompozycji albumu. A przyjemność mam tym większą, że All My
Demons... właściwie pozbawione jest wad bądź większych wpadek.
Jedziemy. Dla odmiany i jak zawsze tutaj – od końca.
I would rather feel this world
through the skin of a child Through the skin of a child...
........poziom "Nie rozumiem, dlaczego tak nisko?!.........
12.
Black Water Lilies
Zamykacz i koniec końców najmniej imponująca
rzecz na płycie. Przy czym klimat jest naprawdę zacny, przestrzeń
też ładna. Melodia bardzo nienachalna. Rzecz warta odnotowania –
chyba w tym utworze Aurora osiąga najwyższe rejestry. No i Bogiem a
prawdą, kompozycja ta bardzo dobrze sprawdza się jako outro płyty.
11.
Through the Eyes of a Child
Śliczny diamencik, delikatnie
połyskujący a nabierający blasku przy bliższym poznaniu. Niby
niewiele się tu dzieje, nieostrzelane kobiałkami ucho może nawet
stwierdzić, że jest diablo nudno – ale nie po to się tu
zebraliśmy, żeby teraz nie poznawać się na uroczych dziewojach,
nie? Z początku bardzo często pomijałem ten utwór i wydawał mi
się najmniej wyrazistym. Jednak kiedy dałem mu szansę, okazało
się że jest to taki wysoki poziom uroczego piękna, że sam sobie
dałem reprymendę. 10. Home
Sam nie wierzę, że tak nisko.
Jest tu wszystko – wpadająca w ucho melodia, wyskakujący
znienacka i godny zapamiętania refren (przynajmniej myślę, że
jest to refren), wokal w formie. O tak skandalicznie niskim miejscu
zdecydowała chyba tylko siła innych rzeczy na tej płycie, a nie
słabość tej kompozycji.
.......poziom "Wszystko jest na swoim miejscu".........
9.
Conqueror
Ta lista to jednak męka jest. Bo mamy dziewiąte
miejsce a już zaczynają się utwory, które uwielbiam. Przy czym –
wspomnę pewnie o tym jeszcze kilka razy w tym fragmencie – utwór
ten zdecydowanie lepiej wypada na żywo. Jest więcej mocy, więcej
rockowego zacięcia, rozczulająco sympatyczne chórki i - last, but
not the least – przyjemny i miły dla oka taniec Aurory na scenie.
Wersja albumowa też jest fajniutka, ale niech będzie że
rozbieżność między wersjami live a tą z płyty jest zbyt duża i
wyżej nie mogę tego dać. 8. Lucky
Teraz na smutno. Nawet
bardzo smutno. Smutne jest też, to że tak piękna rzecz jest gdzie
jest. Ta lista jest zrujnowana. Jestem rozczarowany swoim gustem.
Moje tłumaczenie się stało się właśnie regułą, ale niech
będzie, że na wyższych miejscach są jeszcze bardziej smutne
rzeczy. To nawet nie jest finalna forma Aurory. Be ready. 7.
Under the Water
Tekst mnie sponiewiera. Z każdego słowa, z
każdego zdania nawet wylewa się depresja, która dociska słuchacza
swoim paluchem i pyta „Dlaczego świat jest taki zły? Dlaczego
jeszcze się nie utopiłeś w jeziorze? Wszyscy umrzemy, yay”.
Teraz już wszystko wiecie o tym utworze. A, no muzycznie też klasa.
...poziom "Zasłużyło na podium, znowu nie wiem dlaczego tak nisko".....
6. Winter Bird
Najchłodniejszy utwór z płyty. Mrozi
temperaturę otoczenia, przyciąga powietrze polarnomorskie znad
Syberii. Refren wyskakuje i zgarnia całą pulę. No i obowiązkowo –
też jest smutno. Jedna z tych kompozycji, którą można puszczać w
celu zweryfikowania czy słuchacz ma serduszko. Końcówka to już są
ciary. Nisko, bo nie znalazłem poniewierającego mnie wykonania
live. Wszystkie mają skopany dźwięk :(
5.
Warrior
Prawdziwą moc ten utwór ujawnia dopiero wtedy kiedy
puści się go głośno. Najlepiej na kolumnach. Dużych (moje są malutkie niestety ;___: ). Wtedy
wgniata. Napędzany przez delikatny, ale i przywodzący na myśl,
marszowy rytm. To, co mi się tu podoba, to fakt że Aurora bardzo
zgrabnie połączyła tu kompozycję ambitną razem z chwytliwym i
godnym podśpiewywania komercyjnym popem. Może i wdziera się tu
momentami lekka monotonia, ale taką monotonię to ja będę szanował
zawsze i wszędzie. 4. I Went Too Far
Na internetach krąży
przerażająco dobra wersja koncertowa. Śmiem twierdzić, że chyba
nie ma lepszego kawałka na złamane serduszka (a nie że ciągle
tylko ten Don't Speak). Utwór – dokładnie tak jak rzecze jego
tekst – jest słodko-gorzki. Z jednej strony refren to chyba
najradośniejsza muzycznie rzecz na płycie, z drugiej zwrotki to
najprawdopodobniej najsmutniejsza rzecz zarejestrowana przez młode
kobiałki. Serio, aż człowiek ma ochotę wyrwać sobie serce i
wysłać je inPostem do swojej pierwszej platonicznej miłości z
przedszkola (wprawdzie nie chodziłem, ale i tak wyrywałbym).
Ogromnym plusem jest ten quasi-klubowy i hipnotyzujący refren, który
napełnia mnie radością (ale też i smutkiem, wiadomo).
....podium, czyli rzeczy epickie i
piękne............
3. Murder Song (5, 4, 3,
2, 1)
Cóż za klimat, cóż za syntezatorowe klawisze, czy
wspominałem o klimacie? Teledysk promujący oraz występy na żywo
proponują za to przyjemną i inaczej zaaranżowaną wersję
akustyczną. Jest sympatyczna, ale w tym akurat przypadku wolę to co
się ostatecznie znalazło na albumie. Wcale bym się nawet nie
obraził jakby to była ostatnia rzecz na płycie. Bardzo pasuje mi
to jako ostatni, dopełniający dzieło akord. Niestety, nie jestem
nastoletnią Norweżką i to nie mi przyszło układać utwory na
albumie. Szkoda. Jeśli miałbym kogokolwiek zachęcić do twórczości Aurory to najpewniej byłby to ten właśnie utwór.
2. Running with the Wolves
Ciary, ciary,
ciary. Prawie najlepsze co może za proponować szeroko pojęty pop.
Są emocje, jest tempo, jest klimat (zresztą jak na całej płycie,
nie ma co ukrywać). Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że aż tak będę
uwielbiać AMDGMAaF (that skrót...) i przesłuchałem sobie tę
płytę jednym uchem, wiedziałem że nawet jeśli nie spodoba mi się
twórczość Aurory (tfu, cofnij się w czasie i wypluj to słowo! I
przy okazji daj sobie po ryju) to to będzie coś, do czego na pewno
będę wracał. Plan wziął w łeb, bo jak dotąd cała płyta mnie
trzyma i nie chce puścić, ale to właściwie tylko spotęgowało
moją miłość do tego kawałka. Od pierwszej nuty rzecz narasta a Aurora
hipnotyzuje słuchacza i – niech to zabrzmi banalnie – bierze
słuchacza za kołnierz i każe zapierniczać z wilkami. A wokal
brzmi jakoś tak niepokojąco dziko i z pierwszymi oznakami
szaleństwa. Takie szalone kobiałki uwielbiam.
PS: skojarzenia z
utworem Rainbow wydają mi się całkiem na miejscu.
1.
Runaway
Długo się zastanawiałem nad swoją ulubioną kompozycją
z albumu. Aż w końcu ustaliłem między sobą, że właściwie
muzyka winna wywoływać emocje. Takie silne, aż do szpiku. No i ten
utwór jest tego jednym z najjaśniejszych przykładów. Dobrze
jednak wrócić sobie do starych, dobrych czasów kiedy jakaś
piosenka wywoływała jedną, ale za to całkiem męską, łezkę w
oku. No i ta kompozycja bez trudu to potrafi. Rzekłbym, że z
dziecinną łatwością. A moment, kiedy pierwsze miejsce się
zdecydowało, miał miejsce kiedy poznałem wersję na żywo. Może i
się powtórzę, ale Aurora na scenie potrafi osiągnąć jeszcze
wyższy poziom piękna. Można zarzucić, że na tej płycie autorka
poszła bardziej w szerszą publiczność a mniej w uczucia, ale
występy live to jest obnażona, emocjonalna i uroczo intymna twarz
Prawdziwej Muzyki. Tak jest, z dużych liter, bez kompromisów i bez
kozery. O taką muzykę walczyłem i protestowałem pod budynkiem
sejmu (tak naprawdę to nie – jestem trochę leniwy). Niemniej, ten
utwór to jest właściwie prawie szczyt mojej listy kobiałek. A
niewiele się pomylę, jeśli powiem, że i ścisła czołówka
muzyki ever.
PS: to nie jest żaden cover Marillion, proszę się
rozejść.
Ta
recenzja powstawała długo. Bardzo długo. Nawet w pewnym momencie
obawiałem się, że nadejdzie ten moment, kiedy dojdę do wniosku,
że wycisnąłem z Aurory wszystko co się dało i odrzucę ją w
kąt. Niestety – albo i stety – ten album ma w sobie jakąś taką
niesamowitą magnetyczność która przyciąga do siebie w bezkompromisowy
sposób. Piękne jest też to, że za każdym razem kiedy postanawiam
rzucić wszystko i przesłuchać całość, moja miłość rośnie.
Zaryzykuję również stwierdzeniem, że na chwilę obecną All My
Demons Greeting Me As A Friend jest tym rodzajem magii i tą muzyczną
krainą, która działa na mnie najmocniej. Mimo, że patrząc
szkiełkiem i okiem można dostrzec wady tej płyty (np. wcale nie
idealna produkcja i fakt, że dopiero na żywo większość utworów
wchodzi na kosmiczny poziom) to niewiele sobie z nich będę robił i
już chyba dożywotnio zaklepię sobie miejsce w hajp-pociągu tej
płyty. A za rekomendację niech służy fakt, że ten album jest
najlepszą rzeczą, która przytrafiła się temu blogowi.
The gun is
gone And so am I And here I go
(*) - wszystkie cytaty są oczywiście zaczerpnięte z utworów Aurory. To jest tak oczywiste, że nawet nie wiem czy trzeba to pisać.
Na wstępie pragnę zaznaczyć, że czuję do Lany del Rey całkiem przyzwoitą muzyczną sympatię. Całkiem niespodziewanie przekonałem się do jej światowego debiutu, czyli Born to Die. Był to pop na dość wysokim poziomie, z niezłymi melodiami i z pewną lekkością, która pozwalała wracać do tego albumu bez uczucia znużenia. Potem Lana wypuściłaUltraviolence. Do dzisiaj uznaję ją za bardzo dobrą płytę. I to nawet nie chodzi o twórczość kobiałkową. Zwyczajnie upodobałem sobie ten mocno bluesowy i ciężki wydźwięk albumu. A utwór West Coast do dzisiaj wydaje mi się całkiem wybitnym. Potem jeszcze wyszła płyta pt. Honeymoon. Bardzo słaba tak w ogóle. Nie wracam do niej, nie pamiętam dobrych momentów. Kiszka. No dobra, ale czy nowe wydawnictwo Lany del Rey, czyli Lust for Love to powrót do dobrego grania? Nie. Smutno mi to pisać, ale przesłuchując ją ciężko mi znaleźć coś, co próbuje ją wyróżnić na plus. Na dodatek mam nieodparte wrażenie, że prawie cały materiał brzmi jak kontynuacja tego, co znalazło się na jej wcześniejszej, słabej płycie. Kompozycje są ciężkie i pozbawione dobrej melodii. Jasne, są może i lepsze momenty, które można skojarzyć z rzeczami z np. Ultraviolance ale nie dość, że jest ich mało to i tak są ledwo wyczuwalne, na granicy percepcji.
Na pierwszych dwóch płytach Lana uczyniła z mruczenia do mikrofonu pewny rodzaj sztuki. Zgadzam się z tym, że po części wynikało to z braków warsztatowych tej wokalistki, jednak udawało jej się tworzyć przy tym całkiem przyzwoity klimat. Niestety, na najnowszej płycie sprzedaje się to już dość kiepsko. Wystarczy rzec, że najlepszą rzeczą z albumu jest kawałek tytułowy. I to głównie z tego powodu, że panna del Rey jest wspierana wokalnie przez kobiałkę z The Weeknd. Całość dzięki temu brzmi świeżo i jest to jeden z nielicznych promyczków radości na Lust for Love. No dobra, jeszcze In My Feelings brzmi nieźle. Refren ma nawet jakiś tam klimat starej Lany i jeśli miałbym wskazać coś godnego, to byłoby to właśnie to.
Tak w ogóle pełno na tej płycie duetów, bądź szeroko pojętych kolaboracji. Większość brzmi niestety jak przeciętna próba przyciągnięcia fanów z innych nisz muzycznych. Co to w ogóle za czasy, że raperzy są wrzucani wszędzie gdzie to tylko możliwe? Przecież te całe współprace sprowadzają się muzycznie właściwie do tego samego. Jakby odlanego z tej samej formy. Z pięciu utworów nagranych z innymi wykonawcami dobrze brzmi wyżej wspomniany utwór tytułowy i może od wielkiej biedy Beautiful People Beautiful Problems z gościnnym występem Stevie Nicks. Nic wielkiego, ale ten akurat duet brzmi dość naturalnie i przyzwoicie.
Rozpaczliwie przeskakuję po albumie i szukam rzeczy fajnych. I bardzo kiepsko mi to idzie. Płyta Lust for Life jest w większości nudna, będąca krokiem w tym samym, kiepskim kierunku co Honeymoon i nie próbująca nawet w jakikolwiek sposób zafascynować słuchacza. Komercyjnie też przewiduję porażkę, bo próżno szukać tu przeboju, nadającego się na sympatyczny singiel. Rzadko mi się to zdarza, ale jest to płyta którą prawie w całości nie polecam i dość stanowczo odradzam. Dwa utwory to jest jednak za mało.
Nie zawsze na tym blogu muszą się pojawiać miłe, przyjemne i zwiewne kobiałki. Zdarza mi się od czasu odbić w stronę dość prostego popu (Gwen Stefani) albo całkowicie przeciwnie - tak jak na przykład depresyjne klimaty z udziałem Julie Holter. Jednak jak żyje, chyba nigdy nie miałem okazję na mały flirt z muzyką R&B, tudzież z soulem. Proszę Państwa - oto Janelle Monáe.
Historia ta zaczęła się jak zazwyczaj się takie historie zaczynają - od RateYourMusic i Spotify. Najpierw patrzę, że średnia ocen nawet jakaś taka zachęcająca. Potem - już na własnym uchu - zarejestrowałem, że jest to muzyka, która okazyjnie może mi sprawić całkiem dużo radochy. Są to sytuacje z gatunku takich, których raczej nie przepuszczam.
Argumentem, który zadecydował, był chyba fakt, że muzyka zaprezentowana na The ArchAndroid jest radosna. Bezkompromisowo pędząca do przodu i koniec końców bardzo przyjemna dla ucha. Znaczny udział w tym ma z pewnością bardzo charakterystyczny i miło skrobiący po bębenkach tembr głosu pani Monáe. Dobrze sprawdza się w szybkich rapsach, dobrze w quasi-girlsbandowych numerach, przyzwoicie w spokojniejszych utworach i totalnie przebojowo w chwytliwych singlach (bądź rzeczach nadających się na single). Słuchając tego albumu z pewnością wokal nie jest tym, co jest w stanie zmęczyć. A już nawet na tym blogasku zdarzały się takie panie (Julia H. proszę się nie chować).
Czwarty akapit wydaje się dobrym, aby wspomnieć że The ArchAndroid jest albumem koncepcyjnym. Historia może i nie porywa (taki ogólnie banał o kobiecie-androidzie, miłości i innych typowych rzeczach), ale cieszy, że da się zauważyć należność między utworami na płycie. Znaczy, nie jest to jedynie skok na fanów ambitnej i poważnej muzyki. Jednocześnie nic nie stoi na przeszkodzie aby powyciągać co smakowitsze kąski i słuchać ich oddzielnie np. w samochodzie. Za to plusik.
No właśnie, skoro już o tym smakowitych kąskach mowa. Słucham tej płyty i słucham, ale nadal nie umiem się zdecydować co mi się tu właściwie najbardziej podoba. Z jednej strony czuję się porwany popowym i bardzo radosnym Faster, jednak nie zapominam o swoich muzycznych fetyszach i naprawdę mocno szanuję Oh, Maker. Dobrymi momentami są również rockowy i charakterny (mimo produkcji, o tym jednak później) Come Alive (The War of the Roses), nadający się na przebój Cold War czy też naznaczony elektroniką Wonderland. Dobrym towarem są też flirty z rapem, czyli Dance or Die oraz Tightrope (warto wspomnieć, że są to duety, niestety pseudonimy panów nic mi nie mówią).
Są też i momenty średnie, bądź też dość słabe. Ot, druga połowa albumu mnie trochę rozczarowała. Jest spokojniej, wręcz balladowo. Z tym że przybyłem tu kręcić zadem i tupać nóżką a nie grzecznie słuchać ballady w stylu BabopbyeYa (rzecz najdłuższa na płycie i niestety raczej najnudniejsza, tak się nie kończy albumów). Takie utwory jak Make the Bus czy Neon Valley Street też są z gatunku szybko wpadają, szybko wypadają.
Oddzielny akapit i oddzielny zarzut dla produkcji, która nie wszędzie daje radę. Ubolewam, ale wokal ma momentami problemy z przebiciem się na pierwszy plan. Ponosi również totalną porażkę z rockerem Come Alive. Gitara powinna być tu głośna i charcząca. A zamiast tego jest grzeczna i trzymana w ryzach. Szkoda, tym bardziej że nawet z taką upośledzoną produkcją jest to kawałek bardzo dobry. Nie zrozumcie mnie źle - nie oznacza to że całości słucha się w niskim komforcie. Większość utworów dobrze się z tym odnajduje. Żal jedynie, że osoby odpowiedzialne za końcowy rezultat potraktowały wszystko z jednego produkcyjnego kopyta.
Podsumowując. The Archandroid to dobra płyta, z dużymi pokładami miodności i z kilkoma perełkami. Jeśli ktoś poszukuje płyty, która oferuje dużą odmienność wrażeń, eliminuje prawie w całości nudę i wykopuje za drzwi monotonię - propozycja Janelle Monáe z 2010 roku wydaje mi się całkiem dobrym pomysłem. Mimo nie wszędzie pasującej produkcji.
Ogólnie od kilku lat jestem wiernym widzem i słuchaczem konkursów Eurowizji. I nie jest dziwnym to, że najczęściej za osobistego faworyta obieram sobie jakąś kobiałkę. W 2015 kibicowałem niejakiej Maraayi ze Słowenii (14. miejsce) a w roku 2016 trzymałem kciuki za bezczelną zrzynkę z Another One Bites to Dust Queen, czyli What's a Pressure Laury Tesoro (10. miejsce). Gdzieś tam w międzyczasie liczyłem na jakiś przyzwoity wynik Polski, ale albo wysyłaliśmy rzecz ogólnie słabą (Monika Kuszyńska) albo zwyczajnie zostaliśmy zwyczajnie niedoszacowani (szukałem tu w miarę kulturalnego słowa, proszę docenić) przez tzw. "profesionalne jury" (Szpak). Dodatkowo rok w rok wychodzi, że mało kto nas w tej Europie lubi, bo nie kojarzę, żebyśmy dostali jakieś bonusowe punkty za sąsiedztwo.
W tym roku konkurs obrodził w dość znaczną ilość pań z mikrofonem. Wczoraj po przesłuchaniu wszystkich utworów oddałbym wątrobę i jedną nerkę na zwycięstwo reprezentantki Belgii - Blanche z jej kawałkiem City Lights. Naprawdę solidna kompozycja z tak jakby ambitniejszym i chwytliwym refrenem. Żadne uga-buga, ekstazy przeżywane w refrenie i światła sceniczne widoczne z ciemnej strony Księżyca. Jedyne co mi do końca nie grało to dość niewyćwiczony wokal tej młodej kobiałki. Ale jeszcze będą z niej ludzie, nie mam wątpliwości.
Całkiem sympatyczne w ostatecznej ocenie było też rumuńskie jodłowanie w wykonaniu połowy duetu Ilinca i Alex Florea. Racja, jest to muzyka z gatunku odrobinę zbyt rakotwórczych, ale ze wstydem przyznaję że podobało mi się. Przy czym mam mieszane uczucia co do samego jodłowania. Miałem dziwne wrażenie, że to leci z taśmy. Nie wiem czy to możliwie, ale to wszystko brzmiało za czysto. Nie wiem, może pani Florea rzeczywiście tak świetnie dawała radę, ale niesmak jakiś pozostał. Rzecz do zweryfikowania. Plus za fakt, że rumuńska kobiałka wygrała w kategorii uroku i ładności.
Kolejne wyróżnienie kieruję w ręce ciut egzotycznej z pochodzenia reprezentantce Azerbejdżanu. Kompozycja totalnie nie eurowizyjna (co jest ogólnie dużo zaletą), ale dzięki temu brzmiąca całkiem imponująco. Brak w tym może i melodii, muzyka nie zostaje w głowie, kreacja sceniczna też jakaś taka niezrozumiała (zgadzam się z Orzechem), ale zawsze jakoś tam miło się robi, jak na tej muzycznej - nie bójmy się tego słowa - paraolimpiadzie usłyszy się coś mocniejszego, poważniejszego i tak dalej.
Podsumowując tę część - pod względem kobiecych wokali ten konkurs był całkiem udany. Nie wybitny, ale wstydu nie przynoszący. Życzyłbym sobie takiego poziomu za rok.
Kasia Moś - Flashlight - studium upadku, czyli dlaczego poszło tak źle.
Przyznam. Jak co rok trzymałem za Polskę kciuki. Zdawałem sobie sprawę ze słabości kompozycji, ale gdzieś tam w sercu liczyłem że miejsce będzie przyzwoite (ot, na przykład TOP15).
Możnazwalać na nieprzychylne jury, można dopatrywać się spisków żydowsko-masońskich. Niestety, trzeba popatrzeć na to na zimno - polska propozycja była słaba - albo co najmniej bezpłciowa. Zaczynając od prawie najgorszego rymu w historii muzyki (fire-desire-higher), który już na starcie obrzydził mi Flashlight (niemniej - cały czas wierzyłem i ufałem) a który przy okazji był tak fatalnie zaśpiewany, że zęby wypadały i bolały jednocześnie. Refren był kanciasty, jakby z żelbetonowego kloca, który nie miał najmniejszych szans z innymi kompozycjami z tego roku. Sama Kasia nie potrafiła sprzedać swojego utworu. Brak charyzmy, jakiejś choreografii czy nawet spoko sukienki. Smutne to, ale już pewnie 10 sekund po jej zejściu ze sceny nikt o niej nie pamiętał. A efekt ten spotęgował tylko fakt, że jako następna zaprezentowała się całkiem wesolutka para z Białorusi.
Duża część - w tym ja - kibiców Polski zapewne liczyła, że podobnie jak rok temu wyciągną ją za uszy głosy telewidzów. Nie tym razem. Co tylko świadczy o tym, że Polonia wcale nie rządzi i dzieli na Starym Kontynencie jak to sobie niektórzy wyobrażają. Nawet te przysłowiowe cycki słabo wyszły, bo gdzie Kasi Moś do reprezentantki np. Grecji.
Przy czym oczywiście muszę wspomnieć w tym miejscu, że prawie całe jury ogólnie mocno się zbłaźniło, bo ta grupa bliżej niezidentyfikowanych ludzi nadal rozdzielała głosy albo żeby zrobić dobrze sąsiadom - albo, żeby podciąć skrzydła konkurencji. Tak się nie robi. Rozumiem częściowo takie akcje ze strony widzów, ale "żri" powinno pozostać jednak przy uczciwej ocenie walorów artystycznych.
Podsumowując - nasz tegoroczny kandydat był bardzo słaby. Jeśli za rok chcemy coś ugrać to powinniśmy zastanowić się nad kimś, kto a) wie co robi; b) umie w angielski c) będzie się umiał jakoś sprzedać.
PS: doszły do mnie słuchy, że w 2018 powinnyśmy jako dumni Polacy wysłać jakiegoś człowieka uprawiającego "disco - polo". Brzmi trochę jak bardzo smutny żart, ale jeśli rzeczywiście do tego dojdzie to stracę jakikolwiek muzyczny szacunek do tego narodu. I żadne Brodki czy Riverside'y tego nie zmienią.