Julia Holter z pozoru wydaje się być
całkiem podobna do Emilie Simon. Też sama pisze, gra na wszystkim i
też jest porównywana do (między innymi) Kate Bush. Co do tego
ostatniego to nie wiem jak na innych płytach, ale na "Have You
in My Wilderness" tego nie słychać. Raczej bym widział
podobieństwa do Cocteau Twins. Bo i jest onirycznie a dużo dobra ma
miejsce gdzieś tam w tle. Pani Julia wydaje się lubować w wolnym tempie, kawałki rozpędzają się bardzo powoli – albo i nawet w
ogóle się nie rozpędzają – i wydają się być idealne do
poduszki (mokrej, zalanej łzami).
Tak sobie słucham i słucham i mam
wrażenie, że JH nie potrafi być wesoła. Smutne syntezatory,
smutne smyczki. Jakby było tu użyte banjo, pewnie też byłoby
smutne. Jak pierwszy raz usłyszałem początek Everytime Boots to
pomyślałem, że znowu jakaś reklama mi się wpierniczyła na
Spotify. A to Julia takim śmieszkiem się okazała. Radości jest tu
może co biedny, bez jednej łapki kotek by napłakał, ale pani
Holter bez dwóch zdań zaszalała w tym kawałku. Tak to jest –
gdy jedni szaleją, bo muszą uciekać potem na Maltę. Są też i
tacy, którzy jak szaleją to człowiek jest przekonany, że "o,
w końcu wzięła leki".
Niewprawione ucho nie usłyszy tu zbyt
wiele różnorodności. Jakby tak wziąć i porozcinać poszczególne
kawałki na kawałki (haha, to dobre) i je losowo pozszywać to w
większości nie dałoby się połapać że fragmenty są z różnych
rzeczy. Rozrywkowość na tym traci (tyle, że kto szuka takich
rzeczy, sięgając po płytę Julie), ale klimat na tym zyskuje.
Uczciwy muzyczny deal.
O, teraz sobie pomyślałem, że
momentami utwory na tej płycie rzeczywiście przypominają twórczość
Kate Bush. Ale tą późną, spokojniejszą Kate. Taką z "50
Words for Snow". Najbardziej chyba w "Vasquez". W
innych kompozycjach troszkę mniej, co nie zmienia faktu, że od
czasu do czasu inspiracja panią Kasią jest całkiem wyraźna. Nawet
nie będę już wspominał o innych smędzących kobiałkach, których
Julia Holter przypomina.
Teksty to oczywiście kolejny powód
do łez. Są dołujące, trochę tajemnicze, niejednoznaczne. Smutna
miłość, smutne wszystko. Opuśćmy ten akapit zanim poziom smutku
osiągnie ten, który został osiągnięty po meczu Polska-Czechy na
Euro. Damn, i już mi podwójnie smutno ;__:
Na koniec warto wspomnieć co może
się na tej płycie nie podobać. Znaczy oprócz tego dołującego
klimatu, który na pewno dla niektórych może być nie do
zniesienia. Drugą taką przywarą albumu może być – cóż –
wokalistka. Ma dość irytującą manierę. Ciężko to pisać, a
jeszcze ciężej wyobrazić sobie nie słysząc jej nigdy. Opisałbym
to jako takie niewyraźne wypluwanie niekórych słów. Chociaż może
raczej nie niewyraźne, ale takie dość niechlujne. Sam nie mogę
się zdecydować czy bardziej to uwielbiam czy bardziej mnie odrzuca.
Dla kogo
jest ta płyta? Jeśli lubisz smuteczkować w samotności/lecisz na
klimat w muzyce/Twoim idolem jest Ted Buckland ze Scrubsów ("Cherish
the pain, Ted. It means you're still alive") to będziesz się
czuł jak w domu. Jeśli jednak jesteś włochatym twardzielem, który
upuszcza jedną, męską i absolutnie nie będącą powodem do wstydu
łezkę tylko przy Mistreated Deep Purple – no cóż – Julia nie
jest dla Ciebie. Szanuję takich ludzi, ale może już lepiej sobie
stąd wyjdź. I tak już mi nabiłeś wejście.